Rouen

Rouen

sobota, 11 lipca 2015

Z Brionne do Bernay.

Po opuszczeniu najbardziej chyba udręczonego z opactw Normandii, którego nie pokonał ani ogień rewolucji ani ustawy republiki, ani przewrotność jej młodszych, a noszących imię kolejnych przedstawicieli ludu - postaci, kieruję się na widoczny już z dużej odległości rozpięty nad Sekwaną most. 




Specjalnym pasem wydzielonym dla rowerzystów, z duszą na ramieniu i resztą na ramie, przeprawiam się na drugi brzeg. W duszy budzi się smutek: definitywnie żegnam się z celem, ku któremu zmierza nurt rzeki. Ja świadomy tego, on, niczego mu nie ujmując - chyba jednak (trochę) nie. On płynie w stronę Havru, mi pozostaje żegluga po drogach wiodących przez obszary długo i gęsto zalesione, niekiedy drogę do celu wydłużająca, choć jeśli na rzecz spojrzeć z innej perspektywy - po prostu bezpieczniejsza.

Przed Brionne przeżywam chwilę grozy: podczas zjazdu skutkiem dużej prędkości i nierówności nawierzchni odrywa mi się ze stelaża (a właściwie razem z jego częścią) nawigacja i spada na asfalt. Na szczęście jadący za mną kierowca zauważa to i zręcznie omija mojego "przewodnika". Muszę pomyśleć o lepszym umocowaniu Garmina.
Aniołowie, jadący obok mnie, przede mną i za - dzięki!

Droga do Brionne nie stanowi specjalnego wyzwania, natomiast cieszy oczy urokiem pól, małych, wiejskich kościołów a ramę poddaną wcześniej już tak wielu próbom wytrzymałościowym - wprawia w całkiem dobry "nastrój".


Z Brionne do Bernay podjeżdżam już pociągiem. Kasa dworcowa zamknięta. Płatności za bilet wykonuje się tu zasadniczo przy pomocy karty, której nie posiadam. Na peronie ja i jakaś egzaltowana mama z uzależnionym od niej nadpobudliwym chłopcem. Mama w oczekiwaniu na pociąg odpala jednego papierosa od drugiego, nie kończąc poprzedniego. Nikt nie proponuje mi zakupu biletu w sposób tradycyjny. Jadę na kaczkę, tzn. na gapę.
Ciekawe jak mawiają na to we Francji, mama z chłopcem na przykład, bo widzę, że na pokładzie dość niespokojnie spoglądają w stronę, z której mógłby nadejść konduktor...



A w Bernay mała "Notre Dame" z XI wieku już śpi. Tak sądziłem po zamkniętych drzwiach świątyni. Jak się okazało, zamknięcie to poddane jest jeszcze surowszym rygorom, niż ruiny w Jumieges. Mamy tu bowiem do czynienia z klasycznym kościołem-muzeum i to czynnym tylko w wybrane dni tygodnia. A żaden z nich nie jest sobotą i w dodatku jeszcze tą drugą, lepszą jej częścią. Znowu więc staję przed fasadą kościoła, obserwuję niebo i przecinające je "czarne sztylety" jaskółek*.


W tej sytuacji przede mną jeszcze tylko droga na pole namiotowe, dzisiejszego wieczoru wyjątkowo hałaśliwe. Ale to objawi się dopiero później. Finał Ligi Mistrzów ciągle jeszcze budzi emocje. Jednak tym razem już nie moje.

*ironia bywa niekiedy zwykłym sposobem odreagowania od nadmiaru fruwających wokół nas możliwości, którym podcięto skrzydła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz