Rouen

Rouen

niedziela, 14 lutego 2021

Pontoise. Dzień drugi, ostatni.

Czas zamknąć rozdział o katedrze, która wprawdzie nie była katedrą z urodzenia ale taką się stała w czasach nam współczesnych. A wszystko to skutkiem nowego podziału administracyjnego (1966), w którym miasto stało się stolicą nowo erygowanej diecezji, a Saint-Maclou - siedzibą biskupa. Dokąd wracamy? Nad rzekę Oise, jeden z dopływów Sekwany z prawej strony jej nurtu, do miasta Pontoise. 

19 czerwca 2018. Pontoise.


Śniadanie jem już u góry, "na mieście”. Za stół służy mi taras, który jest łącznikiem z najbliższą okolicą katedry, a którego ściany osłonią od wiatru maszynkę, na której gotuję wodę. Póki co, oglądam panoramę miasta i pobliski dworzec. Za kilka godzin odjadę stąd na Gare Montparnasse. I myślę sobie, że dobrze byłoby wypić kawę z innego, niż metalowy kubek, naczynia. Ale to może innym razem...



Chciałbym miastu podarować coś więcej niż tylko okruchy uwagi i cierpliwość w oczekiwaniu na otwarcie katedry ale nie tak, miasto, nie tak przyjmuje się gości... Rozumiem, maszyna do zrywania asfaltu ale żeby aż do świtu i to akurat obok ścieżki, gdzie rozbiłem namiot? Później na rzece pojawiły się barki. 



A jedna, to prawie zerwała mi sznurki namiotu! (Dopiero dwa lata później znajduję na mapie w pobliżu Pontoise pole kempingowe. Pozostaje jednak pytanie, czy chciałbym się tam wówczas udać, nie znając przyszłych wydarzeń?).


Wracam na wzgórze, do katedry. Zaraz przyjdzie Pan z kluczami. Zna swój fach i z pewnością pojawi się punktualnie o 9.


Katedra Saint-Maclou.

Kiedy w nie tak bardzo odległym Saint-Denis, Suger kończy przebudowę chóru bazyliki, tu, w Pontoise, architekt sprostać musiał innym, mniejszym, tak gdy idzie o rozmiar jak i przeznaczenie świątyni, wyzwaniom. 



Kiedy spojrzeć na wiszący u wejścia plan, pierwsze, poza rozmiarami bryły, to zakłócenie symetrii na osi nawy głównej. Nawa prawa, w postaci śladowej u wejścia, w miarę posuwania się ku wschodowi poszerza się i na wysokości transeptu osiąga już stosowną głębokość.

Wspomniane „rozszerzanie” się prawej nawy nie jest oczywiście jakimś budowlanym dziwactwem, to raczej próba zmierzenia się z przestrzenią, jaką świątyni użyczyła miejska zabudowa i z narzuconymi architektowi ograniczeniami.




Nawa lewa (wydaje się, jakby były dwie nawy lewe, lecz tu chodzi o tą najbardziej na zewnątrz), jest fragmentem dobudowanym najpóźniej. Zamyka ją kaplica z barokowym zespołem poświęconym Męce i Zmartwychwstaniu Chrystusa.



Odniosłem wrażenie, że różnorodność stylowa dotyczy nie tylko detali zdobień ale także głównych elementów konstrukcyjnych świątyni. Grubość muru w obejściu i wielkość przeźroczy, to zdaje się, wciąż jeszcze dziedzictwo romańskie.



Wystrój wnętrza, głowice kolumn, drewniana empora nad prezbiterium i ambony, to już wyraźne cechy baroku i jego późniejszych odmian...



Poza Panem kościelnym i ekipą remontową, która okupuje obejście chóru, w środku nie ma nikogo. Pan Kościelny zauważa moją obecność i co jakiś czas dyskretnie sprawdza moją aktualną pozycję. Kiedy znajdę się na wysokości zamykanej na klucz kaplicy, pojawia się niespodziewanie, otwiera kratę i włącza iluminację.



Kaplica Grobu i Zmartwychwstania Pańskiego.

wtorek, 9 lutego 2021

Pamięć (nie tylko wody) albo powrót do źródeł...

Błogosławię papirus i błogosławię mój rylec, one bowiem pozwoliły mi poczuć się znowu małym dzieckiem,

które płynie w smołowanej łódeczce z sitowia z prądem Rzeki, nie znając jeszcze życiowych trosk i męki, jaką niesie wiedza.

Byłem znowu małym chłopcem…


Mika Waltari - Egipcjanin Sinuhe.



Zapyta kto, a dlaczego nie odwrotnie? Przecież dziś, jak jeszcze lat temu dwa, to już nie przestrzeni czy czasu granice mi przekraczać ale pamięci!

No tak. W sumie kolejność wyrazów tytułu można zamienić ale dla sprawy będzie to bez znaczenia: zdjęcie  Conques (oczywiście nie inaczej, jak z lotu ptaka czyli drona), zakupione w przyklasztornym kiosku, jest od powrotu z tamtej trasy stałym elementem mojej małej ściany pamięci.

Tak, pamięci… Bo o pamięć tu chodzi, a w niej woda ma swój niemały udział.


Zanim jednak do mojej głowy dobiorą się specjaliści i metodą starożytnych - a więc metodą nie tak całkiem dawną, zechcą sprawdzić, co też jest przyczyną tak częstego nawrotu wspomnień, może lepiej uczynię to sam?


Tak, przejazd z Rodez do Conques z technicznym postojem na kempingu w Saint-Cyprien-Sur-Dourdou, był chyba najbardziej ekstremalnym doświadczeniem deszczu nie tylko w tamtej, ale może w ogóle, wszystkich wyprawach?


Już kiedyś opisałem tamten dzień. Popołudnie i wieczór. Jednak dziś znowu muszę tam pojechać. A żeby wyzwanie było tym ciekawsze, postanowiłem nie korzystać ani z wcześniejszych notatek ani zdjęć. Ewentualne uwagi co do różnic między obiema ujęciami pozostawiam Szanownemu Czytelnikowi. Jeśli zechce - sam dotrze do opisu sprzed 2 lat. Dla piszącego będzie to całkiem miłym dowodem towarzyszenia autorowi w trudach trasy, także po zasobach pamięci.


Z Rodez wyjeżdżam późnym popołudniem. Niebo zalane słońcem, jak w nocy - deszczem, który wdarł się do wnętrza namiotu i resztę czasu kazał spędzić na próbach jego osuszenia; i nie tylko namiotu ale i rzeczy, które nie oparły się kąpieli. Szynobus, typowy na tak krótkich liniach środek transportu, zawozi mnie do Saint-Christophe-Vallon. Tu wysiadam. Dalej pojadę już rowerem. Tu też zaczyna się wspinaczka, której trochę się obawiam. Niebo, od strony Rodez zaciąga się ciemną chmurą, ta zabarwia się coraz mocniej aż osiąga czerń znaną tym, co wciąż jeszcze pamiętają, jak wyglądał szkolny zeszyt, na który wylała się zawartość kałamarza. Ale to nie dla mnie, prawda? Nie dla mnie ten flakonik. Ja mam swoją klawiaturę i podróżne narzędzia pisarskie.


Gdzieś na półmetku dość stromego podjazdu napotykam zadaszoną i otwartą na drogę halę i pod takim „parasolem” jem obiad. Czyjś życzliwy głos upewnia mnie, że wszystko jest w porządku - nie naruszam niczyjej prywatności. „Kałamarz" nie chce się rozlać, więc ruszam w dalszą drogę. 5 minut dalej jestem już całkiem przemoczony. Nawet nie zdążyłem wyjąć peleryny! Teraz już tylko idę, prowadząc rower. Spływająca woda przelewa się przez cholewki butów. Na wypłaszczeniu kończy się las i tracę tą minimalną osłonę, jaką dawały mi drzewa. Przede mną jakaś zabudowa. Wchodzę pod daszek drewutni, pod którym moje nadzieje na to, że to tylko chwilowa ulewa przemakają do końca.

A widok na otwierającą się po lewej stronie dolinę i niebo, i na pasące się pod nim bydło byłby godny naprawdę większej uwagi i zachwytu…

Toczymy się dalej wzdłuż ścieżki, jaka wyświetla się na ekranie Garmina. Nagle, drogi, ta na ekranie i ta, pod kołami roweru rozchodzą się. 



Ta pierwsza skręca gwałtownie w prawo, druga każe jechać przed siebie. Tyle że w dalszej perspektywie obie ścieżki odchodzą od siebie tak daleko, że szykuje się spory i całkiem nieplanowany objazd. Na ekranie 2 calowego wyświetlacza wygląda to dość niepokojąco. Nie potrafię oszacować rzeczywistej wielkości nowego wyzwania.


Podejmuję się więc odnaleźć ścieżkę, którą wskazuje nawigacja. Może jednak jest tu choćby tylko ślad, choćby nawet zarośniętej, od dawna już przez nikogo nie uczęszczanej ścieżki, którą mógłbym się jednak jakoś przecisnąć?


No i jest. Tyle, że z dawnej ścieżki został już tylko ślad wypłukany przez znajdującą tu ujście deszczówkę. Kąt nachylenia i oko mówią: nie! Nawet z rowerem obok! Mimo to próbuję. Po przejściu może ok.100 metrów (później okaże się, że była to połowa drogi ale tego jej najłatwiejszego fragmentu) uskoki koryta są już tak wielkie, że uratuje mnie tylko powrót do miejsca, w którym podjąłem tą fatalną decyzję. Spływająca woda i błoto powodują, że każdy krok, to ryzyko upadku. W końcu, ufff! znowu jestem na górze. Teraz dalsza część wędrówki będzie polegała na znalezieniu jak najkrótszego bajpasu, który ponownie połączy drogę wytyczoną przez nawigację z tą, pod kołem.


Na horyzoncie, na wprost, las. Ścieżka, jedna z kilku, jaką widzę na ekranie nawigacji, ta, która miała pozwolić wrócić na trasę najmniejszym nakładem, kończy się! Dalej już jest płot i brama zamknięta na kłódkę. Ponieważ na mapie nie ma w pobliżu żadnego domostwa, postanawiam pokonać przeszkodę i kontynuuję marsz. Może nikt nie będzie do mnie strzelał? Przecież nawet pies z kulawą łapą (łapą czy nogą - nieważne!?) nie wyjdzie w taką pogodę. Droga zaczyna opadać, deszcz nie przestaje. Robi się coraz ciemniej. Przez koło przelewa się całe błoto rozjeżdżonej przez ciągnik drogi. Na tym odcinku do miejsca, w którym połączą się obie ścieżki, zużywam cały komplet klocków hamulcowych.



Schodzę pełen obaw, jak pokonam jeszcze jedno ogrodzenie. A jeśli będzie ono solidniejsze? Jeśli płot będzie wyższy? Jednak zejścia na asfalt nie zamyka ani furtka, ani żadne inna przeszkoda, a to oznacza, że otwierając sobie zamkniętą na górze bramę nie naruszyłem niczyjej własności, nie wkroczyłem w cudze terytorium. Było to po prostu najzwyklejsze ogrodzenie między dwoma sąsiadującymi ze sobą pastwiskami.


Teraz, już asfaltem, pojadę wzdłuż spienionego, w pogodne dni pewnie cicho szemrzącego nurtu Dourdou de Conques. Nie pamiętam, czy i co myślałem sobie wówczas o noclegu ale rozwiązanie przychodzi samo. Parę kilometrów dalej niemal wyludniona przez aurę wioska. I już widzę ten znak! Kemping!!!


Tu zacznę, trwający do południa dnia następnego, proces przywracania rzeczom ich świetności i blasku: pranie, czyszczenie, serwis roweru. A wszystko to przy pomocy jednej kostki mydła i dużej ilości... wody.

Pogoda sprzyja temu wybitnie.


Obok, cicho szemrze Dourdou. Jutro poniesie mnie aż do Conques.

A to jeszcze nie wszystko.

A to jeszcze nie koniec...