Rouen

Rouen

wtorek, 29 września 2015

Mont-Saint-Michel. Merveille de l’Occident.

Suscipe, Sanctae Michael!
Czwartek, 11 czerwca 2015.


Ta Góra była dla mnie zbyt ważna, by wejście na jej szczyt poddać  wiszącym nad obozem deszczowym chmurom. Chmury, oprócz obietnicy deszczu niosły ze sobą także nadzieję, że, jak wczoraj, tak i dziś szczyt będzie wolny od nadmiaru ciżby i polujących na selfie japońskich turystów.



Przy kasie biletowej - wstęp na terem klasztornej zabudowy jest biletowany - jestem, jak dobrze policzyć - ostatni. Z jednej strony to wyjątkowo korzystna sytuacja - nikt już nie będzie mi deptał po piętach, ale z drugiej, jak widzę, nie tak znowu komfortowa, bo co chwilę dobiega mnie znaczące pobrzękiwanie wyposażonej w pęk kluczy Pani. Staram się zachować zimną krew (czemu sprzyja tu dosłownie wszystko) i nie ulegam panice, choć, nie zaprzeczę, co rusz nachodzi mnie pokusa, by schować się za któryś z filarów w sali rycerskiej lub w podcieniu przejścia i pozostać tu niewidzialnym aż do świtu.



Póki co, ruszam jednak dalej z dystynkcją należną miejscu i czasom, które skamieniały tu w najpiękniejszych i najbardziej znaczących dla dziejów architektury pozach. Jest tu więc styl romański i przed-, ale przede wszystkim jest gotyk, odsłaniający się w całej swojej różnorodności i bogactwie, z kończącą jego panowanie odmianą flamboyant. Jest też i miejska zabudowa i mury forteczne, zbudowane na okoliczność ataków przybywających tu w celach innych, niż kurtuazyjne, Anglików z czasów Wojny Stuletniej. Jest i Brama Królewska. Niech więc demokraci i inne partie nieporządku publicznego mają się tu na baczności, a najlepiej niech trzymają się od tego miejsca z dala.

Na charakter i duchową tożsamość Mont-Saint-Michel miały wpływ dwa ruchy, dwa nurty średniowiecznego życia: pielgrzymkowy i naukowy. Oba wpływały tu na siebie i ubogacały się (pielgrzymował tu min. św. Ludwik IX) pod okiem nieprzerwanie od X wieku zamieszkujących wzgórze benedyktyńskich Mnichów. Tradycję tą przerwały dopiero wydarzenia roku 1793.



Niezdobyta nigdy przez najeźdźców z zewnątrz Twierdza skapitulowała dopiero przed trybunałem rewolucji. Twórcy "nowoczesnego porządku społecznego i kulturalnego" tej części kontynentu, do idei i praktyki których nawiązują kolejni przywódcy dzisiejszej République Française, wypędziwszy stąd mnichów opactwo zamienili w więzienie, a wyspie nadali iście przewrotną nazwę: Île de Liberté Wyspa wolności...

Począwszy od roku 1863 opactwo zaczyna się dźwigać z upadku i zniszczeń niczym Feniks z popiołów i obecnie jest, o czym mają świadczyć liczby, drugą co do wielkości "atrakcją turystyczną" Francji po Paryżu.



Dobrze więc, że o charakterze tego miejsca i jego wciąż trwającej misji przypomina nam wieńczący iglicę (spajającej dwie stylowo różne części kościoła - romańską nawę i gotyckie prezbiterium) wieży nie mityczny ptak lecz przywódca Hufców Anielskich, obrońca czci i Imienia Bożego - Archanioł Michał. Jeden z Trzech, którzy dzień i noc wpatrują się w Oblicze Pana.
Tak, to nie chimera, nie chwilowy, odradzający się w wiekowych cyklach lecz ostateczny Pogromca sił, które zbuntowały się przeciwko Boskim Prawom, patronuje temu miejscu. Miejscu i zamieszkujących je - przyszłości.



Wśród padającego deszczu, pomiędzy promieniami na moment, na chwilę tylko ukazującego swoje pogodne oblicze słońca schodzę w dół, przez dziedziniec Merveille, refektarz, salę przyjęć, zbrojownię, dormitorium. Wąskie przejścia i kręte korytarze zdają się nie mieć końca. 
Aż nagle, całkiem niespodziewanie minąwszy mały zielnik znajduję się po drugiej stronie muru, na schodach, którymi jeszcze godzinę temu szedłem przecież wzwyż!


I stojąc tak, prawie jak wygnaniec, spoglądam na zatrzaskujące się za mną masywne drzwi.
Obrót klucza w zamku nasuwa przed oczy inny obraz a podobną tej, ogrodową scenę:
jej Anioł z mieczem w dłoni - nieprzejednany.
Pismo nic nie wspomina, by opuszczającą go parę pożegnał pojednawczym: "Zapraszam jutro".

piątek, 25 września 2015

Korona katedr: D jak Dol-de-Bretagne.

Czwartek, 11 czerwca 2015.

O katedrze w Dol nie znalazłem zbyt wielu informacji. Nie figuruje ona nawet w rejestrze wydanego w 1950 roku, mojego ulubionego, pamiętającego jeszcze czasy dzieciństwa, czarno-białego albumu "Cathedrales de France", w którym jedyne 4 kolorowe zdjęcia dodano techniką "na wklejkę".
Na jej temat milczy również mój wirtualny przewodnik, zwykle ilustrujący genezę, rys historyczny czy objaśnienia niektórych założeń konstrukcyjnych katedry sporą kolekcją zdjęć.
Poza geokoordynatami i - w tym wypadku - wyjątkowo małą ilością zdjęć - nic, cisza. Jak kamień w wodę, która w sporych ilościach występuje tu całkiem blisko, bo Dol-de-Bretagne to miejscowość (prawie) rybacka.
Nie brakuje natomiast w sieci głosów i dowodów uznania dla pięknej, średniowiecznej zabudowy miasteczka oraz opisów odbywających się tu w sezonie, jak i poza nim, jarmarków i towarzyszących im festynów.



To, co uderzyło mnie w pierwszym kontakcie z katedrą, to jej skromność i prostota. Styl jakby trochę przed-gotycki a spokój jej wydał mi się bardziej trwaniem w oczekiwaniu na coś, co ma się jeszcze wydarzyć, niż spełnieniem.
Jakby wszystko jeszcze było możliwe…


Katedra w Dol to nie ten rodzaj piękna, które dosięga człowieka lotem błyskawicy, które jest jak gotowa formuła. Daremnie szukać będziemy w jej murach dekoracji czy przepychu królewskiej komnaty, w której Król przyjmuje Oblubienicę. Tu piękno "ukryte jest w zagłębieniach skały, w szczelinach przepaści." Mury zdają się mówić, że "zima jeszcze nie minęła, jeszcze nie nadszedł czas przycinania winnic.”




Katedra jest budowlą 3-nawową. Nawa przedzielona jest prawie w połowie swojej długości transeptem, którego oba skrzydła zamykają się przepięknymi witrażami, przedstawiającymi sceny z Biblii.
Niewielkie prezbiterium zamyka się prostym obejściem zakończonym kaplicą, podobnie jak w Coutances, mocno wysuniętą do przodu, poza obrys murów.


Fasada zachodnia nie posiada żadnych dekoracji czy zdobień poza niespotykaną gdzie indziej, maskującą część muru - drewnianą, niby rybia łuska, dachówką.

Mury katedry przemawiają do nas głosem odległej przeszłości. Lecz "nie jest to głos, którego by nie słyszano ani mowa, której by nie rozumiano".


To słowa o życiu i dziele walijskiego mnicha Samsona, biskupa i inicjatora budowy świątyni w tym właśnie miejscu. Witraż w kaplicy na szczycie obejścia ukazuje nam 4 postacie świętych biskupów Dol, którzy w VI i następnym stuleciu prowadzili wśród ludów Bretanii i Normandii działalność misyjną, zakładali opactwa i utwierdzali chrześcijańską wiarę.

Trzej z nich to św.Maglorius, św.Budok i św.Samson. Tożsamości czwartej postaci nie udało mi się ustalić ale prawdopodobnie jest to św.Gwenol.
Św. Samson musiał odegrać w historii Dol największe znaczenie, bo jemu właśnie dedykowana jest katedra. Jest on patronem także 17 innych kościołów Francji, co potwierdza autentyczność kultu tego świętego i zasięg jego sławy.


Czy żywot czczonego tu Świętego, to przypadkiem nie kolejne strofy tej samej pieśni - "Pieśni nad Pieśniami", tyle, że pisane już nie atramentem lecz działalnością charytatywną oraz cudami, rodzącymi się z miłości? Tej miłości, "której żar, to żar ognia", "której ugasić nie zdołają wody wielkie" ani "nie zatopią jej rzeki".

poniedziałek, 21 września 2015

Mons Sancti Michaeli in periculo mari.

Środa, 10 czerwca 2015.

Na tę Górę “jadę" już od ponad roku. Nie - rok, ale od roku. Mont-Saint-Michel było już bowiem w planach zeszłorocznego projektu, jednak z powodu nieprzyjaznych rowerowym migracjom "wiatrów" musiałem dokonać korekty ustalonego wcześniej planu. Tak więc to dziś mam stanąć suchą stopą (prawie) na "Górze Pana”.


"Mont-Saint-Michel na niebezpiecznym morzu" to tzw. wyspa pływowa czyli masyw, który w czasie przypływu jest dostępny wyłącznie drogą morską.
Wprawdzie od czasu wybudowania grobli, która na stałe połączyła wyspę z lądem i uniezależniła komunikację z "cywilizacją" od "kaprysów" księżyca, wyspa straciła nieco ze swojej oryginalności, to jednak fakt ten w żaden sposób nie umniejszył jej atrakcyjności.
Z całego świata ciągną tu pielgrzymi i turyści, by podziwiać jeden z wielu cudów średniowiecznej architektury sakralnej i fortyfikacyjnej.
O tym miejscu pisał W.Hugo, że jest jak "cudowna piramida, która raz włada piaszczystą pustynią jak Cheops, raz morzem, jak skały Teneryfy."
Internet pełen jest zdjęć w rodzaju Mont-Saint-Michel by night/day czy opisów mieszających mity i legendy z prawdą historyczną.
A z "piany" tej i "oparów mgły" wyłania się rzeczywistość jaka? Ano taka, która swoją urodą jest w stanie "rzucić" chyba każdego przybysza na kolana!


Nad całością, która z małej kapliczki X wieków temu uczyniła benedyktyńskie opactwo czuwa nieprzerwanie św. Michał Archanioł, Patron tego miejsca.
To jego sylwetka wieńczy iglicę klasztornej wieży i wita przybywających tu w sposób właściwy dla reprezentowanego przez siebie Majestatu.
W porze zachodzącego słońca wydaje się, że to właśnie zbroja Archangelusa i jego miecz nadają wodom oblewającym wyspę charakterystyczny, metaliczny połysk.
Nie miejsce tu jednak na snucie kolejnych mglistych wizji. Czas je wszystkie rozgonić i ruszyć przed siebie, tzn. na szczyt. 



A na szczyt wiedzie jedyna tu ulica nazwana trochę przewrotnie - Grande Rue. Idac przed siebie mijam bramy, baszty i przylegającą do murów, pełniących funkcję obronną, miejską zabudowę, obfitującą w ciasne, pełne nisz, załomów i przejść prowadzących na skróty, wzwyż, ku widokowym tarasom i galeriom.
Większą cześć zabudowy stanowią, oczywiście co? Kioski z pamiątkami i baza hotelowo-restauracyjna.


Pnę się wzwyż i ja z całym moim dobytkiem. Docieram do "platformy", na której stoi mały kościółek. Otwarte na przestrzał drzwi, strzeżone przez odzianą w bojowy rynsztunek św. Joannę, zapraszają do wejścia. To doskonała alternatywa dla niedostępnych na pielgrzymią kieszeń lokali gastronomicznych. Jak się okazuje, uroczy kościółek jest zarazem ostatnim "obozem" przed wejściem na strome schody, wiodące do bramy górnego zamku i klasztornego dziedzińca, a po drodze jeszcze - kasy biletowej, o tej porze już zamkniętej.


Opiece nie zajętej chyba innymi czynnościami Świętej oddaję mój podróżny dobytek i dalej idę uzbrojony już wyłącznie w aparat fotograficzny.



Po drodze mijam opustoszałe widokowe tarasy i nieliczne, małe grupki visitantes. Jak na drugą po Paryżu pod względem liczby gości atrakcję jest tu… przeraźliwie pusto! A przecież zdjęcia, przedstawiające tłumy gości i opisy, z jakimi spotykałem się wcześniej w sieci wręcz zniechęcały do przybycia tu, o bliższym kontakcie z wyspą już nie wspominając.



Tym czasem, nie niepokojony przez nikogo delektuję się widokiem, wszystkimi wymiarami przestrzeni i ciszą.
Tylko te wszechobecne i natrętne Albatrosy…
Ach, gdyby tak  jeszcze słońce chciało się popisać…
Niestety, niebo zaciągnęło się niby stalowym pancerzem zasłoną z chmur i nie obiecuje zbyt wiele.


Schodzę w dół i jadę dalej, w kierunku Dol-de-Bretagne, miasteczka położonego o 20 km drogi stąd, w murach którego czeka mnie kolejna z pereł w koronie. To dobry i przemyślany manewr. Jeśli po drodze nie napotkam żadnej korzystniejszej od dotychczasowych oferty (jest już wprawdzie 21, więc nie mogę już za bardzo wybrzydzać), to najbliższy nocleg mam “murowany” właśnie w tam, w Dol.

Po niecałej godzinie jazdy napotykam nie tylko idealne miejsce ale i dającą się zakceptować cenę. Wszystko to razem pozwoli mi pozostać tu nie jedną, a 2 kolejne noce, umożliwiając swobodną wędrówkę w kierunku obu jutrzejszych celów, bez krępującego ruchy bagażu.
I z tą myślą kładę się spać. Za wezgłówkiem - Mont-Saint-Michel, przede mną - katedra w Dol, a nad jednym i drugim niebo, którego pancerz o barwie bitewnej stali już za chwilę spłynie wodą...

ps. obecnie na odkrytym w czasie odpływu dnie zatoki prowadzone są prace pogłębiające i jednocześnie niwelujące istniejącą do tej pory groblę. Wszystko po to, by wodom zatoki zapewnić swobodny i stały opływ wokół wyspy. Aby utrzymać stałe połączenie a zarazem zadośćczynić ekologicznym postulatom między lądem a wyspą wybudowany został specjalny pomost.

środa, 16 września 2015

Korona katedr: C jak Coutances.

Środa, 10 czerwca 2015.

Jeśli spojrzymy na rzut poziomy katedry, zobaczymy 7-przęsłową konstrukcję w 3-nawowym układzie oddzielonych od prezbiterium 1-nawowym transeptem.



Nawy boczne otwierają się na zewnątrz wyjątkowo głębokimi i dobrze oświetlonymi kaplicami, i po "przekroczeniu" transeptu łączą się ze sobą za ołtarzem, w obejściu chóru. Także ta część budowli podzielona jest na siedem sekcji. Apsydę zamyka dobudowana znacznie później, bo ok. XIV wieku daleko wysunięta poza obrys murów kaplica.

Źródło i licencja zdjęcia.

Na skrzyżowaniu nawy i transeptu wystrzela w niebo wspaniała wieża. W słoneczny dzień - prawdziwa studnia światła!  


Zbudowana na planie ośmioboku posiada wieża, podobnie jak nawa, również dwupoziomową galeryjkę. Zagadką dla obserwatora jest ustalenie miejsca, w którym Aniołowie rozpoczynają swoją wędrówkę z góry w dół, bo "punkt podparcia" tej niebiańskiej "drabiny" zdaje się być oczywisty. Tak, tak, scena, której się tu przyglądamy wydaje się jakby żywcem wyjęta ze snu Patriarchy i zaaplikowana do rzeczywistości Nowego Przymierza.
By jednak rozwiać wszelkie wątpliwości, by nikt nie podejrzewał nas o to, że oddajemy tu cześć kamieniom, raz jeszcze przywołajmy słowa Sugerowej lekcji: "Jasne jest bowiem, co jasno z jasnym się łączy i całe dzieło jaśnieje nowym przeniknięte blaskiem"!


Wyższe od widocznej na pierwszym planie wieży są 2 flankujące nawę od strony fasady zachodniej. Położenie katedry na najwyższym wzniesieniu miasta sprawia, że jest ona dobrze widoczna już ze znacznej odległości.




Budowa świątyni rozpoczęła się prawdopodobnie pod koniec XII stulecia za rządów biskupa Turnebu. Jednak znakomita większość murów została wzniesiona w czasie, gdy w Coutances władzę sprawował Hugo de Morville (1208-1238).
Chór i oba ramiona transeptu ukończono prawdopodobnie w połowie XIII wieku. Lindy Grant, mediewista i znawca architektury Normandii nazywa chór tej świątyni najpiękniejszą z budowli swojego czasu.



Ciekawym i niespotykanym gdzie indziej rozwiązaniem konstrukcyjnym są tu dwa niezależne od siebie poziomy galeryjek. Jedna na poziomie strefy okiennej (clerestorium), druga na poziomie tryforium (ale tylko w obrębie korpusu nawy i - częściowo - transeptu).
W części chórowej "galeria" podokienna występuje już tylko na jednej wysokości - wzdłuż obejścia chóru, tuż nad poziomem arkad.

Źródło i licencja zdjęcia.
W niektórych swoich "rozwiązaniach" konstrukcyjnych katedra podobna jest do kościoła St-Etienne z Caen (strefa obejścia w części chórowej, sklepienie).

Być może także wieża nad skrzyżowaniem nawy i transeptu miała swój pierwowzór w tej w Caen. I nawet, jeśli to tylko przypuszczenie, to wydaje się, że nie do końca pozbawione podstaw. Niestety hipotetyczny "wzorzec" uległ zniszczeniu i nigdy później nie został odtworzony w swoim oryginalnym kształcie.


Istnieje teoria, że w budowlach takich jak katedra czasowemu zawieszeniu ulega wiele znanych praw fizyki.
Podobno jednym z nich jest znaczne spowolnienie czasu, w niektórych przypadkach przyjmujące postać całkowitego zaniku jego poczucia.
O czym powodowany szczerą troską i z oddaniem uprzedza
- Autor.
 

niedziela, 6 września 2015

W pociągu albo Słodkie Dopływy Morza Melancholii.

Wtorek, 9 czerwca 2015.
Magdzie i Sebastianowi.

Powroty z wakacji, jeśli mamy ze sobą ciekawą książkę, mogą być bardzo pouczające. I twórcze. Bywa jednak, że miejsce lektury może zająć irytacja, gdy w wagonie, w którym maszyna losująca przydzieliła nam miejscówkę brakuje miejsca na rower.


Zupełnie inaczej wygląda podróż pociągiem we Francji. Tam kolej nie pobiera od nas opłat za przewóz roweru zaś w wagonie, nie zauważyłem, by kiedykolwiek zabrakło miejsca do jego przewozu.

To właśnie w pociągu wiozącym mnie z ostatniego tygodnia urlopu przyszedł mi do głowy pomysł na tytuł niniejszego wpisu. Przyszedł i dosiadł się nie pytając o zdanie. Nie szukając wygód, których w związku z zaistniałą sytuacją i tak mu zapewnić nie mogłem, oczekiwał jedynie akceptacji. A później, jak to on, zaczął gadać... 
Z tego, co zapamiętałem, tłumaczył, że Coutances nie leży nad morzem zaś Melancholijne Morza to nie nazwa geograficzna lecz stan ducha, tytuł trenu na zniknięcie mojej Ardenne Bleu i że Słodkie Dopływy to nic innego, jak pociecha, która już, już płynie w moim kierunku. Płynie a właściwie - jedzie.
Niskopodłogowy, taki, jaki lubimy, ostatni rozkładowy kurs dnia, by zdążyć na plac przed Notre Dame, nim wieże flankujące fasadę katedry na kilka godzin staną się wspólną częścią okolicznej zabudowy, a później - już całego kosmosu.

W wagonie, do którego wsiadłem, po drugiej stronie rzędu okien siedzi młode Dziewczę, całe skupione na rozmowie przez telefon. Mówi trochę po francusku, za chwilę po polsku. Przysiadam się i zagaduję. Wzbudzam nieoczekiwane a zarazem szczere zainteresowanie. Już po chwili, właściwy w takich sytuacjach dystans i nieufność ustępują miejsca swobodnej rozmowie. Dowiaduję się, że Magda mieszka we Francji i pracuje tu jako tłumaczka. Oboje z Mężem prowadzą dom i wychowują dwójkę Chłopców. Dziś Magda wraca z jednodniowej "delegacji" a na peronie już, już wyglądają jej Najbliżsi.
 
I ja mam w radości tego spotkania swój dział - otrzymuję dość nieoczekiwane, jak na tak krótką znajomość zaproszenie do domu. Za "pozwoleniem" Gospodarzy wieczoru a trochę też, by ochłonąć (im zaś dać czas na dotarcie do domu), jadę najpierw na plac przed katedrę.


Chcę zobaczyć, jak dzień i wszystkie jego sprawy, w tym i moje, odchodzą za horyzont, zostają w tyle, za "rufą" katedralnej nawy. Jutro o świcie słońce znowu wzejdzie, by pochylić się nad światem i wskazać nam kierunek żeglugi - w stronę prawdziwego Słońca, jedynego, które nie zna zachodu.


W drodze spod katedry odkrywam kolejną z pomniejszych wad mojej nawigacji (e-Trex 20). "Wskazówki" prowadzą mnie wprawdzie na żądaną ulicę ale numer domu muszę odnaleźć już sam. Gdy ulica zachowując nazwę na całej swojej długości to pojawia się to znika, by za chwilę "wynurzyć" się w innym miejscu lub gdy zaburzona jest kolejność numeracji - robi się niemałe zamieszanie. Na szczęście wyposażony na drogę w numer telefonu daję się poprowadzić Magdzie. Dzięki temu nasze spotkanie w ogóle dochodzi do skutku.

Przepyszny wieczór przeciąga się do późnych godzin nocnych i tylko rozsądkowi, wskazującemu nam zadania jutrzejszego poranka zawdzięczamy, że w ogóle idziemy spać.

Po śniadaniu, w czasie którego "umawiamy się" na kolejne spotkanie, kto wie - za rok czy dwa, rozjeżdżamy się, każdy w swoją stronę - Magda i Sebastian na północ, do Cherbourga, a ja na zachód, w stronę Mont Saint-Michel.
Ale najpierw do katedry! 


Magdo i Sebastianie, dziękuję Wam za Spotkanie i Gościnę!