Rouen

Rouen

sobota, 31 października 2015

Saint-Benoît Sur-Loire.

Wtorek, 16 czerwca 2015.

Saint-Benoît Sur-Loire. Nie tylko Epizod.

Już nie o świcie, jak wymagałaby tego reguła życia obowiązująca w miejscu, do którego się dziś udaję, choć wciąż jeszcze rano, wyruszam do Saint-Benoît. Jadę brzegiem Loary (zżyłem się już trochę z tą rzeką), w dalszym ciągu w kierunku przeciwnym do jej niespiesznego nurtu. Ten zaś wydaje się być dziś wyjątkowo powolny. Na tyle powolny, by nie być mi wyrzutem, że marnuję hipnotyzującą siłę żywiołu, nie jadąc w kierunku przeciwnym.



Cisza i powolność dominują tak w krajobrazie ustalonym przez Rzekę jak i w duszy próbującego zapamiętać jego szczegóły podróżnika. Na podkręcenie (tempa jazdy) przyjdzie jeszcze czas.

Teraz jadę na spotkanie romańskich murów opactwa wciąż jeszcze nie wiedząc, że to nie "pretensja" nieistniejącej właściwości rzecznego nurtu powinna mi być wyrzutem lecz brak należnej wiedzy o miejscu, do którego zmierzam. Ponieważ wyprawę do Saint-Benoît planowałem raczej jako próbę stanięcia za plecami Poety* i spojrzenia na opactwo w takim, jakim widział je on, świetle, zaskoczenie, jakie stało się tu moim udziałem przekroczyło najwyższy punkt skali. Wiele francuskich miast, wiosek czy osad a nawet prowadzących do nich dróg ma za patrona jakiegoś świętego. Wiele z tych imion brzmi nie tylko egzotycznie (czy może raczej starożytnie), jak św. Kontestus czy Lomar (spolszczonych na Kontensjusz i Laudomar) ale niekiedy też obco. Ich imion daremnie nasłuchiwać będziemy w zaledwie kilka razy do roku śpiewanej w kościołach Litanii do Wszystkich Świętych. Co zatem nadzwyczajnego miało mnie spotkać w "tym" akurat Św. Benedykcie? Jednym z wielu Benedyktów na francuskiej ziemi? Tak sobie myślałem...



Gdyby opactwo znajdowało się bliżej brzegów Loary, sądzę, że z wrażenia zaryłbym w rzeczny muł. Schodząc bowiem do znajdującej się pod prezbiterium krypty staję nagle oko w "oko" z relikwiami św. Benedykta. Tak, tego Benedykta - twórcy zakonnej reguły, z której wyrosło "starożytne" i czcigodne drzewo europejskiego monastycyzmu, reguły, która stała się fundamentem życia dla ponad 100 męskich zgromadzeń zakonnych a powstałe na tej regule zakony wydały Kościołowi i Europie tysiące świętych i błogosławionych**!
Rzeczywiście, "wszystkie soki drzew spłynęły tą rzeką"!


Pierwsze opactwo wzniesiono tu między 630 a 650 rokiem. Relikwie św. Benedykta sprowadzono tu nieco później, bo w roku 660. Opat Odon, który przybywa z Cluny (I poł. X w.) czyni z opactwa (dopiero co odbudowanego ze zniszczeń będących wynikiem najazdu Normanów) ponownie centrum duchowego, intelektualnego i artystycznego życia. Saint-Benoît Sur-Loire stając się jednym z ognisk kluniackiej reformy (X-XI w.) promieniuje na całą ówczesną Europę.
Pax i Treuga Dei głoszone przez mnichów uwolnionych już od zależności wasalnych i zobowiązań wobec swoich świeckich "dobrodziejów" współtworzą nowe oblicze Europy, jeszcze "przed chwilą" kształtowane surowym i wyniszczającym życie jej mieszkańców wojennym "obyczajem", i będącego na jego usługach prawa zemsty.
Przywilej egzempcji pozwolił uwolnić się benedyktynom spod władzy prowadzących niekiedy światowy żywot biskupów i oddać się pod bezpieczniejszą, bezpośrednią władzę i zależność od papieża (lub władzy przez niego delegowanej). Jak nikt inny w dziejach średniowiecza wpłynęli mnisi kluniaccy i ich późniejsi uczniowie na rozwój sztuk (muzycznej, budowlanej agrarnej) czy form pobożności, w tym w sposób szczególny kształtującej ją liturgię. Dopełnieniem tego obrazu była niespotykana wcześniej na taką skalę działalność edukacyjna i liczne dzieła miłosierdzia.



Budowę obecnej bazyliki rozpoczęto w roku 1067. W roku 1108 następuje zakończenie prac nad chórem i apsydą. Z tego też czasu pochodzą piękne stale. Zakończenie prac i poświęcenie bazyliki odbyło się w roku 1218. Po kolejnych zniszczeniach - a nie oszczędziły opactwa ani Wojna Stuletnia ani hugenoci ani rewolucja z 1789 roku - życie monastyczne wraca tu, niestety nie na długo, dopiero w połowie XIX wieku.

W roku 1944 mnisi w liczbie 14 przystępują do kolejnej, ostatniej już w wieku XX odbudowy klasztoru i bazyliki.
W 1967 roku papież Paweł VI ogłasza św. Benedykta patronem Europy.

Około 9-tej z minutami staję przed starym opactwem nad Loarą:
"(wszystkie soki drzew spłynęły tą rzeką)
przed wejściem do bazyliki
(nie jest to nartex ale kamienna alegoria)
na jednym z kapitelów
nagi…"


Nie. Nie, szukam już tego kapitelu! Wiem zbyt dobrze, że także ja jestem tu nagi i rozdarty, jak Max Jacob. Że sam z siebie jestem zdolny czynić raczej zło, którego nie chcę a nie potrafię czynić dobra, którego pragnę. I że także o moją duszę Anioł toczy walkę z diabłem. Lecz nie w przestrzeni, nie poza mną ale we mnie
I wierzę, że wynik tych zapasów jest wiadomy bez wskazywanie na przerażającą scenę z kapitelu sąsiedniego.
I że zwycięzcą będzie Anioł.



Mija południe i kolejne godziny, wypełnione wymianą spojrzeń ciekawych siebie przybysza i postaci zajmujących miejsca na kapitelach. A jest ich bardzo wiele tak na zewnątrz jak i po wewnętrznej stronie świątynnych murów. W zasięgu wzroku i jakby poza czasem, sceny biblijne przeplatane motywami roślinnymi.



Na koniec, cały oniemiały, zatrzymuję się przed białym od słońca, wiszącym nad bocznym, nieczynnym w tej chwili wejściem do świątyni, "kamieniem".



Mija 13, dochodzi 14 lecz nawet ta, wyznaczająca początek popołudniowej  liturgii godzina, zdaje się, nie zmienia niczego w życiu najbliższej okolicy.
Tylko lustro wody w misie u wejścia do nawy jakby zaczęło drgać pod wpływem "wojennego" zawołania mnichów:
"Deus in adiutorium meum intende,
Domine, ad adjuvandum me festina…!"***

A więc zwycięstwo jest bliskie!

*Zbigniew Herbert - Epizod z Saint-Benoît.
**Ciotka Wiki "mówi" że ponad 5500 kanonizowanych przez Kościół świętych wywodziło się właśnie z zakonów opartych na benedyktyńskiej regule! Do tego 24 papieży i wiele innych, o światłym umyśle postaci.
***Wezwanie otwierające modlitwę Kościoła czyli tzw. brewiarz: Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie, pospiesz ku ratunkowi memu.

środa, 28 października 2015

Korona katedr: O jak Orlean.

Poniedziałek i wtorek, 15-16 czerwca 2015.

Miasto.
Wygląda, jak przepyszna kokarda, która opasuje i wiąże nierówno rozdzielone rzecznym nurtem jego brzegi. Zaś wody tego nurtu, choć zrazu leniwie, to jednak w sposób zdecydowany kierują się o 90 stopni na zachód, by minąwszy Tours, Saumur, i na koniec - Nantes, wpaść w objęcia oczekującego go ("jak długo jeszcze, moja droga"!?) Oceanu.


Do miasta wjeżdżam od strony Chinon, w roku 1429 siedziby dworu Karola VII, miasta, z ktorego rozpoczął się zwycięski marsz wojsk dowodzonych przez Joannę. Przybywam tu dość niespodziewanie ale nikt nie zdaje się być tym faktem zaskoczony. Jestem tu wcześniej niż planowałem ale nie z uwagi na korzystne zmiany w rozkładzie jazdy ale dlatego, że przespałem stację (Blois), na której miałem wysiąść, by przyjrzeć się, choćby przez chwilę, położonemu nieopodal rzecznego nurtu, zabytkowemu kościołowi św. Laudomara.
Mój hotelowy Boy, wierny towarzysz i sługa, przysiadł się do mnie zaraz po tym, jak ruszyliśmy z Tours i nie odzywając się słowem (jak mnie tu znalazł, nie wiem), wręczył mi rachunek za moją dzisiejszą, nocną przygodę: waluta - sen, płatność - gotówką.

O katedrze św. Krzyża w Orleanie nie znalazłem zbyt wielu informacji. Milczy o niej nawet mój niezawodny przewodnik po gotyku. Najbardziej pospolite źródło wiedzy ogólnej (jego polska wersja językowa) zauważa w dziejach katedry zaledwie dwie daty: rok 1429, data “upamiętniająca" Mszę św., w której wzięła udział św. Joanna d’Arc będącej aktem dziękczynienia za odbicie miasta z rąk Anglików, i 24 marca 1568 - dzień upamiętniający zniszczenie katedry przez Hugenotów. Faktów na stronie francuskiej jest więcej, a ponadto dowiadujemy się, że będące obiektem licznych zachwytów katedralne witraże nie są oryginalne. Sceny przedstawiające momenty chwały francuskiej armii, koronację Karola VII w Reims i życie św. Joanny wykonano całkiem niedawno, w wieku XIX.


Katedra, poświęcona czci odnalezionych w IV wieku relikwii drzewa Krzyża Świętego, jest 5-nawową budowlą, wzniesioną, jak przystało na świątynię gotycką, na planie łacińskiego krzyża.


Historia katedry zaczyna się jednak znacznie wcześniej - niewielkich rozmiarów świątynią, ufundowaną przez biskupa ówczesnego Civitas Aureliani (z uproszczenia tamtej nazwy wziął się dzisiejszy Orlean) św. Euverta. Przebudowa ocalałych z katastrofy partii romańskiej świątyni następuje już w nowym”, gotyckim porządku (1288). Na fundamencie zawalonego wcześniej prezbiterium biskup Gilles wznosi nowy chór, a wokół niego ciąg kaplic, całość umacniając sprawiającym niesamowite wrażenie lasem" przypór. 



Hugenocki epizod francuskich wojen "religijnych" (1568), kiedy to heretycy wdarli się do świątyni i zdetonowali ładunki wybuchowe umieszczone pod filarami na skrzyżowaniu transeptu z nawą, był chyba najsmutniejszym wydarzeniem z dziejów katedry, a zarazem w największym stopniu zaważył na dzisiejszym kształcie świątyni. Wybuch spowodował zawalenie się sklepienia prezbiterium i nawy. Ocalały tylko kaplice wokół prezbiterium. Odbudowa, rozpoczęta w 1601 roku z inicjatywy Henryka IV Burbona (to ten specjalista od "wyceny" Paryża: "Paris vaut bien une messe") trwała prawie 100 lat. W jej wyniku wiele wcześniejszych elementów architektury (fasada, rozety na skrzydłach transeptów, zdobienia wewnątrz i na zewnątrz) otrzymały nową, klasycystyczną formę.



Także wcześniejsza, ocalała ze zniszczeń romańską fasada zmieniła swój wygląd. Grożąca już zawaleniem elewacja otrzymała nowy wystrój i dwie wieże. Prace nad nimi przerwał wprawdzie wybuch rewolucji ale już od połowy XVIII wieku były one kontynuowane. "Finis coranat opus" i prace nad odbudową (I poł. XIX wieku) dobiegają szczęśliwego końca akurat w roku obchodów 400-setnej rocznicy odbicia Orleanu oblegających miasto Anglików. Niestety, wybudowane wówczas wieże pozostają dziś niedostępne z powodu zniszczeń, będących wynikiem innej już dziejowej zawieruchy - II wojny światowej.
Wieńcząca skrzyżowanie nawy i transeptu iglica jest ostatnim z nowych elementów architektury.



Imponująca długość (120 metrów) świątyni i rozwieszone wzdłuż nawy i chóru flagi z symbolizującymi monarchię motywami (burbońskiej) lilii sprawiają wrażenie, jakbyśmy znaleźli się na finiszu (czy to uroczystości czy tylko przygotowań do niej - niech każdy wybierze sam) obchodów zwycięstwa nad Anglikami.
Wchodzę do wnętrza świątyni. Rozpoczynam wędrówkę, w której czas nie odgrywa już żadnej roli, nie narzuca żadnych reguł czy ograniczeń. I stan ten, prawie doskonały, przerywa (ale go nie kończy) znany mi już z innych miejsc, charakterystyczny odgłos kroków Pana, dzierżącego w świątyni władzę kluczy.

Dzień jest wyjątkowo pogodny, choć należałoby rzec - raczej słoneczny niż pogodny, bo jednak cały czas wieje porywisty wiatr, przysłaniając błękit nieba coraz to nowymi wzorami.


Zdjęcie: http://mappinggothic.org/building/1162#image/43724
I wydaje się, że tylko on, wiatr, swoją parodią tańca daje wyraz niezadowoleniu z umieszczonego na maswerku rozety (południowe ramię transeptu) napisu. "To nie miejsce dla takich przechwałek", mówi wiatr, daremnie próbując przestawić kolejność liter w wyrazach nie chwałę Boga lecz człowieka głoszących*.


Po krótkiej bojowej naradzie (nie, nie, mój boy otrzymał serdeczne zaproszenie do nieuczestniczenia w niej) postanawiam udać się w kierunku jutrzejszego celu, romańskiego opactwa Saint-Benoît-Sur-Loire, położonego 30 km na południe. Jeśli mi się nie uda, gdzieś po drodze na pewno znajdą się jeden lub dwa przyjazne kamienie, do których będę mógł przywiązać rower, kilka ulotnych myśli i sen.


Dopiero jutro, w drodze powrotnej do miasta dowiem się, że jednak czasem warto poświęcić nieco więcej uwagi i sprawdzić dokładnie wszystkie możliwe “połączenia” z celem. Na razie jednak jadę pod prąd rzecznego nurtu po gorszej, prawej jego stronie, by po 20 km asfaltu ulec w końcu namowom, kto wie, czy nie ostatniego już widocznego w świetle dziennym znaku: "tu rozbij namiot". Nie lubię rozstawiać namiotu w ciemnościach, choć i na taką okoliczność jestem przygotowany.
Nazajutrz więc ruszę w dalszą drogę lżejszy o 15 kilogramów.
A więc, jedźmy!

* Inskrypcja "Nec pluribus impar" (równy nawet kilku [słońcom]) jednoznacznie kojarzy się z dewizą Ludwika XIV, którego emblematem było słońce. Również rozeta zdaje się być stylizowana na to najjaśniejsze ze świecących nam na nieboskłonie ciał.

piątek, 23 października 2015

10000 skudów.

Twoja "odmowa, niezgoda i upór", Joanno…
I kończący (czy jednak na pewno?) sprawę, ogień…
Jakiż miało to wszystko sens, skoro skończyło się tak nagle, i w tak okrutny sposób? Bo jakiż obiecujący był początek: wizje świętego Michała Archanioła, rozmowy z Katarzyną i Małgorzatą*. Obietnice zwycięstwa nad ciemiężącym od prawie stu lat Twoją Ojczyznę najeźdźcą i przywrócenie słodkiej Francji prawowitego dziedzica korony.

Po pierwszym niepowodzeniu: «spoliczkować i odprowadzić do ojca» - mówi do swoich ludzi kapitan Baudricourt, gdy poznał cel Twojej wizyty w jego obozie, następuje ciąg zdarzeń prawie “baśniowy”: bezpiecznie doprowadzona do zamku w Chinon w przebranym dla niepoznaki w skromny ubiór dworzanina młodzieńcu rozpoznajesz Delfina Francji: «Powiadam ci w Imieniu Boga, że ty jesteś prawdziwym dziedzicem Francji i synem królewskim». Po kilku tygodniach "badań", które mają potwierdzić (lub poddać w wątpliwość) nadprzyrodzony charakter Twojej misji, Karol daje się nakłonić do działania.


Ty zaś, stając na czele kilkutysięcznej armii prowadzisz ją od jednego do drugiego zwycięstwa, wiedząc, że od Boga są. Zdobywając Orlean, którego mieszkańcom już, już zaglądało w oczy widmo głodowej śmierci lub konieczność uznania za swojego władcę Henryka VI, króla Anglii, umacniasz w Delfinie wiarę, a wśród żołnierzy zapał i męstwo do dalszej walki. Mężna, sama odnosisz rany w boju ale też nie wstydzisz się łez, kiedy widzisz tonących w rzecznym nurcie żołnierzy wroga. Ale czy nie ostrzegałaś ich? «Na miłość Boską zaklinam was, wracajcie do waszych domów, a ocalicie życie!»


Pokonawszy ostatnią z przeszkód stajesz w końcu w katedrze w Reims obok Delfina i jesteś świadkiem spełnienia obietnicy danej Ci przez Archanioła. «Miły królu, oto dopełniła się radość Boga, który chciał, abym wyzwoliła Orlean i abym was przyprowadziła tu, do miasta Reims, abyście zostali ukoronowani. Chciał wskazać, że wy jesteście prawdziwym królem i tym, do którego musi przynależeć to królestwo Boga».
To chyba największa z radości, jakich doświadczyłaś przebywając wśród ludzi. Jednak król, miast dokończyć rozprawę z wrogiem, ponownie wikła się w chwilowe sojusze i rozejmy. Już Cię nie słucha.
Rozpoczyna się w Twoim życiu rozdział, który Twoich niedawnych jeszcze towarzyszy okryje niesławą, zaś tych, którzy sprzymierzyli się z wrogami Twojej Francji - wiekuistą hańbą.

W czasie jednej z potyczek, opuszczona już przez króla, dostajesz się do niewoli Burgundczyków (którzy wciąż sprzyjają Anglikom). Króla Twój los zdaje się nie obchodzić. Wyceniona (źródła podają różne kwoty) na 10 tyś. skudów, zostajesz oddana Anglikom. Szał ich radosnego uniesienia zamienia się w sfingowany proces, który pod przewodnictwem zawistnego i liczącego na względy Anglików arcybiskupa Beauvais - Cauchona, doprowadza do uznania Cię winną zarzucanych Ci czynów: «Joanna, która zwała siebie Dziewicą: zakłamana, szkodliwa, zabobonna, bluźniąca, bałwochwalcza, rozpustna, obrończyni diabłów, odstępczyni, heretyczka».

Światło pochodni, którą się stajesz, dopiero za kilka lat odkryje uknutą za plecami Prawdy intrygę. Teraz jednak wciąż jeszcze walczysz, już nie na białym rumaku i w chroniącej Cię przed ostrzem strzał zbroi ale bezbronna i związana płomieniem stosu, z wnętrza ognistego pieca. Walczysz już nie stalowym ostrzem miecza ale mieczem słowa. Nie mając już żadnej, jak tylko w Bogu nadziei, wybaczasz swoim niesprawiedliwym sędziom i oprawcom (wieszcząc im jednocześnie nędzny koniec ich życia). Ostatnim słowem, jakie dociera do nas, a które staje się zarazem Twoją ostatnią modlitwą, jest imię Przenajświętszego Zbawiciela.

Pozostałe po Tobie okruchy Anglicy podpalą raz jeszcze, by przypadkiem przejęty prawdziwością Twojej misji lud nie wszedł w posiadanie bezcennych relikwii.
24 lata później Twoja Mama uzyska od papieża Kaliksta III dekret pozwalający na rozpoczęcie procesu odkłamującego, który kończy się orzeczeniem naruszenia wszelkich możliwych reguł procesowych, uznaniem Twojej niewinności i oskarżeniem biskupa Cauchona o herezję i postępowanie powodowane aktem osobistej zemsty. Lecz Twoja Francja jeszcze przez 20 lat będzie krępowana władzą, co nie od Boga pochodzi.

Przebiegłaś, Joanno niebo nad słodką Francją jak kometa, a na koniec wybuchłaś mocnym i jasnym deszczem płomieni.
Twoja "odmowa, niezgoda i upór" stały się - wbrew rachubom Twoich oprawców - drogowskazem i światłem.
Światłem, tak bardzo dziś Twojej Francji potrzebnym.


Ale teraz jeszcze stoję na Place du Martroi i cały oniemiały z wrażenia przyglądam się zabawie małej Joasi, przekomarzającej się z fontanną. I słońcu, które odwzajemnia jej uśmiech w miliardach kropelek wody.

* I Katarzyna i Małgorzata umacniające Joannę i legitymizujące jej misję, poniosły śmierć męczeńską za wiarę.

niedziela, 18 października 2015

Korona katedr: T jak Tours.

Poniedziałek, 15 czerwca 2015.


A więc jestem w Tours. To jedno większych miast Regionu Centralnego - Doliny Loary. Nurt Loary, królowej francuskich rzek ("wszystkie soki z drzew spłynęły tą rzeką") będzie mnie prowadził jeszcze dziś i jutro. Zwłaszcza jutro. I chociaż nazwa regionu nieodłącznie kojarzy się z bogatą "oprawą" jej nurtu w gotyckie i renesansowe zamki, to jednak będą musiały one poczekać w kolejce (do mnie) jeszcze kilka lat.


A póki co, "hotelowy boy", znowu w deszczowym przebraniu (zmień w końcu ubranie, chłopcze!), każe mi zwijać obóz, bo już dobrze po 6, a "pan zamawiał przecież budzenie na 6!"
Mokry śpiwór to nie jest to, co lubimy najbardziej. Nawet hasające po polu namiotowym zające zdają się podzielać moje odczucia. Daszek konstrukcji, pod którą zdecydowałem się rozłożyć dzisiejszej nocy/poranka śpiwór okazał się niestety zbyt krótki i trochę podmokliśmy. Wkrótce jednak wszystko wróci na swoje miejsce: deszcz, śpiwór i bieg spraw. Nawet słońce, którego na razie, jak na lekarstwo.


Miasto Tours znane jest także z kultu św. Marcina, który rozwijał się tu począwszy od V wieku, a pamięć o którym rewolucja chciała "zrównać" z poziomem ulicy (przez zniszczoną przed ponad 200 laty świątynię poprowadzono nowe trakty. Obecny "św.Marcin" został odbudowany na narożniku jednego z ocalałych fragmentów dawnej świątyni). Katedra zaś wznosi się na miejscu kultu od św. Marcina wcześniejszego, kultu pierwszego biskupa tego miasta - świętego Gatianusa. Z powodu zbyt skąpych informacji, jakie przechowała "pamięć historyczna" tylko to wiemy na pewno i że misję swoją sprawował w II połowie III wieku. Inne dane, jak to bywa z uwagi na ich oddalenie w czasie, opatruje się zwyczajową formułą "podobno".*


A sama katedra? Jestem tu po raz drugi i - choć nie o liczbę tu idzie - mam nadzieję, że nie po raz ostatni. Każda kolejna wizyta w (tej samej) katedrze pozwala mi bowiem zdystansować się od traktowanie jej jako miejsca nagromadzenia wszystkich najważniejszych (lub tylko wielu ważnych) dla miasta i epoki pamiątek, co samą katedrę zamienia bardziej w muzeum, "rozdział zamknięty", marginalizując to najważniejsze z doświadczeń (niestety, nie potrafię mu teraz nadać właściwej nazwy).



A dziś, dzięki tym "wszystkim" spotkaniom zdaję się postrzegać katedrę w Tours w całej jej prawdzie: tej zamierzonej przez (Boskiego) Architekta i tej, zrealizowanej przez jej budowniczych. Jako jedność wszystkich tworzących ją "elementów": ścian (konstrukcji), wewnętrznej przestrzeni i ołtarza - miejsca, w którym rozgrywają się sceny Bosko-ludzkiego dramatu, jako tej budowli centrum.

Bo tak naprawdę trzeba nam zobaczyć katedrę tak, jak widział ją człowiek średniowiecza, który doświadczał w jej wnętrzu obiektywnej obecności Boga. Wszystkimi zmysłami.


Bo możemy rozebrać katedrę na części "pierwsze", na ramiona transeptu, nawę, łuki arkad i sklepienia, "odkryć" proporcje, jakie założył architekt pomiędzy wysokością nawy i przęsłem arkady, skupić wzrok i uwagę wyłącznie na transepcie i głoszących jego, także ziemską, chwałę witrażach, ale czy nie ryzykujemy wtedy katastrofy większej niż rozsypany u stóp Panny Młodej bukiet ślubnych róż, katastrofy większej niż budowlana, że mianowicie nie usłyszymy głosu, co jest, jak "odwieczna tęsknota", mowy kamienia, co jest jak "duszy wołanie"?

Ale już teraz rozumiem Twoją prawdę. Ta, która śpi i którą za chwilę obudzę - kiedy tylko stanę blisko i padnie na nią mój cień - nie powinna być dla mnie murem, który staje na mojej drodze, ale drzwiami, które prowadzą gdzieś dalej; a mnie nie wolno jej rozproszyć na luźne cząstki, szukając nieosiągalnego skarbu, ale mam ją spoić w jedno mocną więzią w ciszy mojego uczucia.
Czy mogę wtedy doznać rozczarowania?**

Tours.
Historia prawie miłosna...

* nie znajdziecie lepszego wyjaśnienia formuły "podobno", jak tu . Słowniki wyrazów bliskoznacznych - na kolana!
** A.S.Exupery - Twierdza (CCIV)

sobota, 17 października 2015

Przygoda prawie miłosna.


Niedziela, 14 czerwca 2015.

Co jest najbardziej fascynujące w odkrywaniu nowych miejsc?
- Wylądować wieczorem w jakimś mieście, którego nie znam, które przeczuwam, o którym czytałem. Złożyć walizki w pokoiku hotelowym i zanurzyć się w to miasto. Jest to przygoda prawie miłosna - mówił niegdyś w Polskim Radiu Zbigniew Herbert.

Takim też chyba tytułem mogę "opieczętować" to, co spotkało mnie w 14 wieczór czerwca, a ściśle - w nocy z niedzieli na poniedziałek. Ale od początku.
Późnym popołudniem (14 czerwca) wyruszam z Angers do Saumur. Tam właśnie zaplanowałem kolejny nocleg. Stąd, czy to pociągiem czy rowerem - na tym etapie nie miało to już większego znaczenia, miałem dotrzeć do Tours i zajrzeć choćby tylko na krótką chwilę do St. Gatiene, by obejrzeć katedrę w innym, niż rok temu świetle. Stąd do Orleanu był już tylko przysłowiowy rzut kołem.
Takie były plany na wieczór i dzień następny.

Jednak jeszcze przed Saumur, u samego końca drogi na scenę powraca z bisem raz jeszcze (doprawdy nie wiem przez kogo nagrodzona) deszczowa "piosenka". A zatem wpierw jadę na dworzec uzgodnić z Dyżurnym Ruchu odjazd pierwszego o świcie pociągu, tak na wszelki wypadek, gdyby deszcz rano wciąż jeszcze miał bisować.
Spoglądając na tablicę "wyników" na dworcowej hali nie dowierzam oczom! Na tablicy "wisi" jeszcze ostatni kurs dnia, "niskopodłogowy" do Tours!
Po godzinie oczekiwania, którą wykorzystuję na "podkarmienie" wszystkich utrzymujących mnie w ruchu urządzeń (nawet i mi dostało się coś z dworcowego automatu), wsiadam do pociągu i przez kolejną godzinę, by nie ulec senności "wspieram" maszynistę w jego staraniach, by wydostać się z obszaru, nad którym znowu zapanował deszcz. Wynik, czy był wcześniej ustawiony czy nie, a może wystarczyła tylko łagodna perswazja - nie wiem, ale o północy wtaczamy się już "suchym kołem" pod dach wielkiej hali dworca w Tours.
Saint Gatien! Oto jesteśmy!

Sprzed dworca od razu jadę na plac przed katedrę. "Walizki" ciągnę ze sobą, "hotelowy pokoik" tym razem poczeka. Obsługa i tak już śpi. Zanurzam się więc w ciemne i wąskie uliczki staromiejskiej zabudowy Tours.
Jeszcze tylko krótki odcinek Rue Lavoisier i jestem na placu.

Plac, nie licząc trzech ostatnich muszkieterów wieczoru toczących ze sobą głośny spór o piwie i sporcie (i na pewno o czymś jeszcze, może o samochodach), jest pusty. Muszkieterowie siedzą na przeciwległym końcu placu, tyłem do fasady, więc nawet mnie nie zauważają.


A widok, jaki ukazuje się moim oczom jest nie-do-opisania. I nawet przez myśl mi nie przechodzi, że przez plac można przejść ot, tak sobie, usiąść do katedry tyłem, nie doznając przy tym jakiejkolwiek, choćby najmniejszej emocji. Fasada katedry dosłownie płynie w powodzi światła.




Słoneczna poświata przyjmuje różne barwy, na każdym poziomie piętra i galerii inną. Od białej, przez żółtą do prawie karmazynowej, a na północnej stronie nawet indygo. Wierzchołki wież, niczym maszty ogromnego żaglowca giną w czerni nocy. Zdaje się, że wszyscy stoimy na pokładzie wielkiej nawy i płyniemy ku "przestworzom wieczystej Prawdy"


Światło podkreśla detale zdobień, plastyczność maswerków, wpływa w głąb nisz i załomów, ożywia żabki, jak morska latarnia oświetla ostre krawędzie pinakli.
Większość wnęk przez setki lat zajmowana przez figury Apostołów i Świętych stoi dziś niezamieszkana. Tylko cienie rzucane przez ambonki na puste po "sąsiadach" miejsca stwarzają iluzję ich obecności.



O godzinie 2 światła gasną. Nad placem zapada kurtyna ciemności. Horyzont wypełnia już tylko jednolity, kamiennej "barwy" skalny masyw, nad którym znowu gromadzą się deszczowe chmury.
Dobranoc, Saint Gatien.
Przyjadę tu rano sprawdzić, czy wszystko to nie było tylko snem. Wełnistym snem...

wtorek, 13 października 2015

Para Wodna.

To jest wpis "odręczny", niedatowany, surowy. Jeśli więc oczekujesz tu starannego doboru słów, zabawy składnią koniunktiwu, czy efektownych zdjęć, zapraszamy do "działu obok", albo nieco dalej, "za rogiem".
Tu znajdziesz tylko kilka słów, okruchów pamięci, którym przyglądam się od dawna, jak skorupom potłuczonego naczynia - nie wyrzucamy ich, bo jednak to rodzinna pamiątka ale i nie sklejamy, bo na ściance filiżanki będą widoczne ślady "katastrofy".

Dwa zdjęcia z drogi, dwa obrazki z miejsc "pozakonkursowych", a więc jakby trochę nieważnych. "Galeria na opak"?
Nic z tego!
To obrazy ważne ale przede wszystkim ważne dlatego, że tak chce ten, który je tu zawiesza, zdjąwszy je uprzednio znad przepaści, w którą spada wszystko, do czego zawczasu nie przywiążemy stosownej miary, intencji pamiętania.
Więc niech zostaną tu, po tej stronie. Niech łopocą jak flaga na wietrze, jak rękawiczki dyndające na sznurku u rękawów dziecięcego płaszczyka, "bo zgubiło już 2 pary tej zimy".
Teraz zaś "okruchy" na chwilę wrócą w miejsca, w których się spotkaliśmy, gdzie byliśmy dla siebie jak ja i Ty.
W miejsca oznaczone nacięciem na korze drzewa, kopcem usypanych gdzieś na uboczu kamyków, śladu, jaki na wodzie zostawia przepływająca łódź...


Nasze spojrzenia spotkały się tylko na ułamek sekundy i za chwilę, nie wymieniając ani jednego słowa, nie okazując najmniejszego choćby gestu, zniknęliśmy sobie z oczu. I nie miało w tamtej chwili znaczenia, że wiedzieliśmy o sobie tylko tyle, że pochodzimy z różnych "plemion", mówimy niezrozumiałym dla siebie językiem, że wzrusza nas inna muzyka, czy też, że inaczej zdobywamy względy kobiet. Bo tak naprawdę istotne jest tylko to, czy jesteśmy poddanymi tego samego Króla. Czy służymy temu Jedynemu i Jego Boskim prawom. Jeśli tak, to kiedyś spotkamy się znowu, już w Jego Obozie, nad brzegiem tej bądź innej rzeki, i wspólnie świętować będziemy zwycięstwo...


Został po Was tylko żwir zmieszany z płatkami kwiatów, które stały się dla kamieni jakby nową szatą, weselnym strojem, okrywającym ich obojętną i twardą po wielu "przejściach" naturę. I jeszcze rozedrgane od ciężaru słów małżeńskiej przysięgi powietrze...
I nie ma znaczenia fakt, że to wszystko, co o Was wiem. A ponieważ nie znam też Waszych imion (a nie nadam Wam imion zmyślonych, bo jednak istniejecie naprawdę) dlatego po prostu nazwę Was "Parą znad Loary", bo przecież od dziś jesteście już jednością.

A najdziwniejsze w naszym spotkaniu zdaje mi się to, że mimo tych jakże oczywistych "braków", możemy jednak "bywać" u siebie i okazywać sobie troskę. Bo gdy stoimy u stopni tej samej świątyni i czcimy w niej tego samego Boga, jesteśmy wspólną częścią jednego Drzewa, a Ono staje się miarą nas wszystkich.
To dzięki tej jedności płyną w nas te same, co w Pniu i jego gałęziach ożywcze soki.
O, przedziwna wymiano pomiędzy ludźmi!


poniedziałek, 12 października 2015

Korona katedr: A jak Angers.

Niedziela, 14 czerwca 2015.

Po południu wsiadam do pociągu (znowu ten nieprzyjazny rowerom wysokopodłogowiec!) i jadę do Angers. Kolej żelazną już na etapie planowania traktowałem na równych z rowerem prawach. Pozwoliło mi to zorganizować całą wyprawę tak, by liczącą ponad 2 tyś. km pętlę pokonać w wyznaczonym czasie 3 tygodni. Dlatego nie zasmuca mnie fakt, że począwszy od Kraju Loary udział kolei w ilości przejechanych kilometrów zaczyna wzrastać w postępie (prawie) geometrycznym. Dziś jednak nie mogę już skrócić trasy. Nie mam już nawet z czego “ciąć”, zaś w czwartek, i to przed zachodem słońca, muszę stawić się w Reims. A po drodze przecież jeszcze kilka innych, ważnych miejsc: muszę uwierzytelnić się w Tours, Orleanie, Saint-Benoit-sur-Loire, Saint-Denis...

Angers, stolica historycznej krainy Andegawenii z polskim wątkiem w tle: od listopada 1939 do czerwca 1940 r. mieściła się tu siedziba Polskiego Rządu na Uchodźstwie.
Miasto położone jest nad rzeką La Maine, w niewielkiej odległości od ujścia Loary. Będąca stolicą biskupstwa katedra dedykowana jest świętemu Maurycemu, oficerowi w armii cezara Maksymiana (III w.). Centurion wraz z towarzyszami oddziału legendarnej Legii Tebańskiej położył głowę pod miecz za odmowę złożenia ofiary pogańskim Bożkom.
Kult świętego rozpowszechnił się w X wieku po przeniesieniu jego relikwii do Magdeburga. Dlatego też Święty odbierał szczególną cześć właśnie na obszarach Cesarstwa Niemieckiego.
W Skarbcu Koronnym na Wawelu znajduje się kopia Włóczni św. Maurycego, którą Cesarz Otto III podarował Bolesławowi Chrobremu na znak uznania niezależności i przyzwolenia na koronację polskiego Księcia.

Dzień jest wprawdzie od rana pogodny ale słońce już pomału traci swój blask. I podczas gdy światło wymyka się ze sceny gdzieś bocznymi drzwiami, znika także wiele bardzo istotnych z uwagi na oczekiwany efekt szczegółów. Zjawisko to zostanie zauważone i bezlitośnie wykorzystane przez dotrzymujący mi towarzystwa, podręczny zestaw foto (Samsung WB100).


Katedra (przed wyjazdem staram się nie oglądać zdjęć z miejsc, do których się udaję, by dać się raczej zaskoczyć niż uprzedzić) wygląda rzeczywiście dość oryginalnie. Na początek fasada: niewielka ilość zdobień na elewacji i zakryty namiotem z uwagi na prace konserwatorskie portal (z tympanonem i łukami archiwolt zdobionymi szeregiem polichromowanych postaci) sprawia, że mam do wyboru albo wejść do wnętrza albo przyjrzeć się całości raz jeszcze, choćby z innej perspektywy. Wrażenie, że z każdym kolejnym "piętrem" (elewacji) fasada rozszerza się nie było tylko początkowym złudzeniem. Ostatnie piętro, tuż przed podstawą wież, zdaje się być najszerszym miejscem całej zachodniej ściany.


Po prawej stronie, połączona z korpusem budowli ale z osobnym wejściem - kaplica wieczystej adoracji. Głębszy oddech przed przekroczeniem progów naprawdę świętej przestrzeni.

Źródło.

Nawa zaskakuje podobnie jak otwierająca ją fasada. Kontrastuje z nią nisko rozpiętym sklepieniem. Czy fakt, że kamień, by dotrzeć na plac budowy, musiał pokonać bardzo stromą drogę z nabrzeża La Maine w sposób wystarczający “usprawiedliwia” powściągliwość architekta czy też jest raczej efektem sprzeniewierzenia się jego pierwotnym planom?


Nawę z transeptem łączą trzy, niezwykłych rozmiarów a wzniesione na planie kwadratu przęsła. Ramiona transeptu to także 3 "moduły". Prezbiterium zaś to już tylko jeden "kwadrat", zamknięty od wschodu półkolistą apsydą. Okna osadzone są nad linią wyznaczającą połowę wysokości muru, tuż nad imitującymi arkady łukami przęseł, co sprawia, że nawet w pogodny dzień nie jest tu zbyt świetliście.


Oba skrzydła transeptu zdobią rozety w centrum których artysta umieścił postać Tryumfującego nad czasem i wiecznością Chrystusa Pana.




Miary wrażeń dopełniają barokowy Ołtarz, ambona - arcydzieło sztuki snycerskiej i prospekt organowy.
Czas ochłonąć.
Jadę na kawę lecz przed wyjazdem z Angers odwiedzę jeszcze inną, z rekomendowanych przez autorów mojego przewodnika, świątynię - kościół św. Sergiusza.
Więcej o katedrze św. Maurycego na mapie gotyku.