Rouen

Rouen

niedziela, 29 marca 2015

Wiosna tuż, tuż. Na drzewach pojawiły się już pierwsze pąki...


Co tu dużo mówić, w tzw. dzisiejszych czasach tradycyjny list, ostemplowany zgodnie z zasadami "sztuki stemplowania listów" bywa rzadkością budzącą wyjątkowe emocje (o ile nie jest to oczywiście wezwanie ze skarbowego albo mandat).

Taka właśnie "emocja" dotknęła mnie tydzień temu, kiedy odruchowo sięgnąwszy do okiennej wnęki - wspólnej wszystkim mieszkańcom posesji "skrzynki" na listy, wydobyłem z niej wyglądający zupełnie inaczej niż opisane wyżej a wrzucone w nawias (i niech tam pozostaną) formularze, list ze mną jako adresatem!
Nadawcą okazał się przemiły Pan, który podczas zeszłorocznej wyprawy udzielił mi gościny za nic nie okazując strachu przed rowerowym monstrum, które pojawiło się na terenie jego posesji w godzinie, w której przyzwoici ludzie już śpią albo kończą oporządzać trzodę pod żadnym względem niepodobną do raptora. Historia o tyle niecodzienna, że Gospodarz (czy wspominałem już, że wg mapy miał się tam znajdować kemping?) wyglądał jak ktoś, kto wprawdzie wie, co to jest długopis ale nie bardzo pamięta, kiedy go ostatnio używał i w związku z tym, "gdzie on u licha jest?"
Tym większe było moje zaskoczenie i radość, że znalazł i czas i ochotę, by odpisać. I długopis, oczywiście.

Tak, tak, gdyby to była bajka, zakończyłbym ją morałem: "nie sądzcie dzieci z pozorów, a jeśli już się Wam przydarzy, sądy zbudowane na nich niech zawsze przynoszą Wam miłe rozczarowanie i spokojny sen. Dobranoc".
I tak dalej...

Dla mnie zaś list, na który złożyły się słowa noworocznych życzeń i wydarta z kolorowego magazynu panorama leżącego przy drodze N89 niewielkiego miasteczka Saint-Hubert z królującą nad nim bazyliką pod wezwaniem, jak łatwo zgadnąć, Świętego tego samego imienia, stał się tak na prawdę portretem mojego przemiłego Gospodarza, Monsieur Joseph'a. Byłbym zapomniał,  w kopercie była jeszcze "oficjalna" widokówka, która całej przesyłce nadała pewną dystynkcję.




Tak, wszystko, o czym tu napisałem wydarzyło się na prawdę. List, radość i droga N89 w pobliżu której mieszka Monsieur Joseph. Na 131 kilometrze pierwszego dnia przejazdu przez Belgię, prawie o północy, kiedy straciłem już jakąkolwiek nadzieję na obiecany przez mapę nocleg…

sobota, 14 marca 2015

sobota, 7 marca 2015

Katedra w Kolonii i kamień przydrożny czyli o różnicach stylistycznych [bardzo subiektywnie]

Zjedźmy na chwilę z katedralnej, czyli francuskiej ścieżki. A właściwie nie tyle zjedźmy, co rzućmy na nią okiem przez szczelinę w drzwiach kuchennych (tak, tak, każda wyprawa ma jakąś "kuchnię", gdzie przygotowuje się danie główne, przechowuje egzotyczne przyprawy, które zwykłej podróżnej materii nadają smak odświętny, a szczegóły przepisu na wyprawowe menu pozostają sekretem kucharza).


Oto Kolonia: miasto, katedra i dworzec w jednym. Dla mnie stacja końcowa po całonocnym przebywaniu w brzuchu międzynarodowej sławy – muzycznym, ale tylko z nazwy, pociągu „Jan Kiepura”.
(Ciekawe, swoją drogą, gdzie jeszcze środki komunikacji nazywa się imionami bohaterów, zjawisk pogodowych czy zawodów, niekiedy trudnych do wypowiedzenia dla obcokrajowca, jak „Prząśniczka”?)
Stąd jeszcze tylko krótka przeprawa do Aachen (osobiście wolę starą łacińską nazwę – Akwizgran), gdzie przesiadam się na rower, z którym, jeśli zajdzie taka potrzeba, wejdę do pociągu jeszcze nie raz, ale już na innych zasadach i w znacznie przyjemniejszych okolicznościach.
No tak, zapomniałem o tym, że, by znaleźć się na katedralnej ścieżce, muszę pokonać jeszcze krótki, dwustukilometrowy odcinek prowadzący przez opary mgieł snujących się nad "karolińskimi" drogami i bezdrożami (Belgia). Jednak w stosunku do całego czekającego nas dystansu to ledwie „rozbiegówka”.




Ale wracajmy do Kolonii. Pociąg wyruszający przedwieczorną godziną z Warszawy o świcie dnia następnego wjeżdża (już coraz mniej punktualnie) na dworzec Köln Hbf. Wzniesiona na lewym brzegu Renu świątynia, której sylwetka przy dobrej pogodzie widoczna jest już z daleka, od ponad stu lat jest wizytówką miasta (budowę ukończono dopiero w roku 1884). Ponieważ fundamenty założono już w wieku XIII (rok 1248), jest kolońska budowla w swych początkach także rówieśniczką wielu francuskich katedr i choćby dlatego należy o jej istnieniu wspomnieć.
Piszę zaledwie „wspomnieć”, ponieważ różnice stylistyczne pomiędzy nią a francuskimi pierwowzorami są na tyle znaczące, że o katedrze kolońskiej mówi się raczej jako o cennym przykładzie recepcji francuskiego gotyku niż o czystej stylowo budowli.
Ja przekładam tę opinię na „swój język” i mówię o kolońskiej katedrze jako "adoptowanym bracie" francuskich sióstr.
Jak to zwykle bywa, gdy staramy się, by nasz subiektywny sąd nie stał się głosem wyroczni – wrodzona nam delikatność powoduje, że przekaz z początku wyrazisty i niekiedy ostry po kolejnej próbie opisu zjawiska łagodnieje, by po chwili rozmyć się w wielości opinii, niekiedy nawet przeciwnych oryginalnej, krytycznej myśli autora.
Ale do rzeczy. „W papierach” niby wszystko się zgadza. Jest więc plan łacińskiego krzyża; są nawy (pięć), które wiodą ku zorientowanemu prezbiterium; jest transept i chór, a na jego obejściu wieniec kaplic; są pnące się wzwyż kolumny i filary; są też i wiązania krzyżowo-żebrowe. I choć cały gotycki idiom obecny jest także na zewnątrz (przypory, pinakle, maswerki, dwie wieże od zachodu), to jednak całość wyraźnie odbiega od francuskiej szkoły budowania.
Na pierwszy rzut oka, i to niezależnie od pogody, daje się zauważyć wyraźny brak światła. I to zarówno wewnątrz, jak i „na zewnątrz”. Tak, kolońska katedra przez swoją monumentalność wydaje się jakby spowita półmrokiem, jak pogrążona we śnie, odrealniona. Jest, ale bycie owo to bardziej istnienie wypełniającego jej wnętrze tłumu zwiedzających niż wyraz „ducha” budowli.
Wprawdzie garstkę modlących się można spotkać w oddzielonej od „kierunku zwiedzania” kaplicy Najświętszego Sakramentu, ale w niczym nie zmienia to faktu, że w pierwszym kontakcie katedra narzuca się nam jako obiekt muzealny, religijny zabytek.


Patrząc na bryłę budowli nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jej kolejne elementy zostały jakby nadbudowane na siebie. Szeroki obrys fundamentu sprawia, że strzelistość wież, sterczyn, pinakli rozpływa się, świątynia jakby "przysiada, naturalny dla francuskich katedr pęd kamienia wzwyż zostaje tu powstrzymany już w swoim założeniu a na plan pierwszy wysuwają się cechy ziemskie świątyni. Tak, ta budowla to bardziej twierdza niż świątynia. To bardziej germański wojownik niż francuski „defensor fidei”.


Niekiedy myślę, że kolońska katedra nie istnieje naprawdę, że to, co widzę, jest czymś zupełnie innym albo, o zgrozo, że cała budowla jest tylko tłem dla rozgrywającego się na zewnątrz jarmarku, towarzyskich spotkań, sprośnych lub tylko głupkowatych performansów, czy na koniec – kolekcji lokalnych żebraków, z których wielu, niezadowolonych obrotem spraw, złorzeczy światu także w wyraźnie rozpoznawalnym języku Hansa z Czarnolasu.


Niemały wpływ na takie postrzeganie katedry ma prawdopodobnie fatalne usytuowanie w jej pobliżu wspomnianego dworca. Całość oglądana z pewnego oddalenia przypomina kamieniste koryto rzeki. Uczepiona leżących na dnie kamieni roślinność faluje wprawdzie zgodnie z kierunkiem nurtu, ale donikąd nie zmierza...
Wielu przybywających zatrzymuje się na schodach łączących tarasy dworca i katedry i tam pozostaje. A później równie nieoczekiwanie przepada, jakby rozbiegła się we wszystkich możliwych kierunkach.


Katedra kolońska była pierwszą wielką z imienia świątynią budowaną z kamienia, której progi przekraczałem w pełni świadom istnienia różnic stylistycznych właściwych kolejnym epokom. W mieście takim jak Kolonia wszystkie one zdają się posiadać swoją pełną reprezentację. Dotyczy to zwłaszcza kościołów romańskich.
Jeśli jednak chcesz poznać i poczuć dotyk gotyku, musisz zadać sobie więcej trudu.
Musisz wyprawić się dalej, przez lasy, niekiedy polną drogą. Na jej końcu oczekują Cię Notre Dame de Chartres, Reims, Amiens, Paris
I będę niezmiernie rad, jeśli na tej drodze zechcesz mi towarzyszyć.
Katedra w Kolonii - der Kölner Dom, czyli gramatyczny "on". Wciąż stoi niewzruszony moim zdaniem na swój temat, a ja pozdrawiam w nim "starszego brata” francuskich "Notre Dame".
Schodzę więc każdego roku z roweru, wyglądam na chwilę z holu dworca i ze smutkiem zauważam czerniejącą łuskę kamienia. Wygląda na to, że w wyścigu, jaki każdemu z nas funduje współczesny świat, na każdym kroku świadcząc „usługi erozji wszystkiego”, kamień nie jest jedynym przegranym.