Rouen

Rouen

wtorek, 14 lipca 2015

Korona katedr: L jak Lisieux.

Pierwsza z siedmiu. 
Jak powszechnie wiadomo "L" nie jest pierwszą literą alfabetu, który też sam liczy więcej, niż siedem znaków. "L" Zajmuje tu pierwsze miejsce tylko i wyłącznie dlatego, że w mieście Lisieux znajduje się pierwsza z 7 katedr z tegorocznej listy. Pierwsza, o ile nie policzymy "A" jak Amiens. A nie policzymy, bowiem tamtejsza Notre Dame otworzyła się przede mną już 3 lata temu. W Lisieux jestem po raz pierwszy.


W drodze zatrzymuję się w uzgodnionym wcześniej z mapą serca miejscu.
"Tu sprawuje się liturgię w postaci niezmodyfikowanej", mógłby głosić napis na drzwiach kościoła. Wystarczy jednak wejść do środka, by wszystko stało się jasne bez takich szkolnych pomocy, jak tablica.
Napis natomiast umieściłbym gdzieś na płocie, słupie, tablicy merostwa na ew. użytek mieszkańców, którzy odsyłali mnie do miejscowości odległej stąd o jakieś pół godziny drogi. Zapomniałem spytać, na rowerze czy per pedes. Kościół znajdował się 100 metrów dalej. I na rowerze i per pedes.
Początkowe wątpliwości, czy komuś przypadkiem nie pomyliły się niedziele (lub tylko strony w Missale Romanum) budzą moją czujność: słowa modlitw i czytania (już zgadliście, w jakim języku) brzmią jak w Boże Ciało. No, tak! Przecież we Francji uroczystość Bożego Ciała obchodzi się w niedzielę! Ale już uroczystość Wniebowstąpienia jest świętowana, zgodnie z kalendarzem niezreformowanym - w czwartek, a dzień ten jest ustawowo wolny od pracy. Trudno się w tych odmiennościach połapać ale warto je zapamiętać.
Wychodząc z kościoła czynię to na tyle niespiesznie, że zostaję "zatrzymany" przez integrującą się przed wejściem grupę osób. Rozmawiamy - na ile pozwalają nam na to nasze językowe ograniczenia - łamaną angielszczyzną. Na koniec, ci, którzy się moją skromną osobą interesują, nie kryjąc podziwu dla moich planów, życzą mi bon voyages!
A więc do Lisieux!




Miasto wita upałami (w końcu to Boże Ciało i "tradycja" zobowiązuje) i widoczną z daleka kopułą Bazyliki pod wezwaniem świętej Teresy. Tak, gdybym miał wyjaśniać - to tej właśnie Teresy. Dzieje miłości Wielkiej Duszy. Historia o tym, jak kruchość życia w połączeniu ze zgodą woli na "zwykłą" codzienność przeżywaną w tutejszym Karmelu, wynosi nazywaną przez wielu "Małą" - ach, cóż za poufałość! Jakby jedli z Nią czekoladki z tego samego pudełka! - Teresę, do świętości. Miasto jest oplakatowane zapowiedziami uroczystości kanonizacyjnych jej rodziców: Ludwika i Zelii Martin. Ale to dopiero w październiku.
Natomiast dziś nad miastem roztacza się jakaś subtelna aura święta.




Nie potrafiąc uporządkować emocji i wrażeń związanych z architekturą bazyliki, dość szybko opuszczam jej wnętrze i kieruję się w stronę miejsca, w którym od IX wieków bije niewidzialne serce miasta - ku murom katedry św. Piotra. 


Za godzinę dotrze tu procesja Eucharystyczna, która tradycyjnie wyrusza z Karmelu. Teraz jeszcze nic o tym nie wiem i zanurzam się w przyjemnym chłodzie wnętrza. Zachwycam się tym, jakże oczywistym dla gotyku jest połączenie użyteczności i piękna. Zdumiewa mnie, jak bardzo wszystko jest tu "na miejscu", jak harmonizują ze sobą poszczególne detale, jak wspaniale zhierarchizowana jest przestrzeń gotyckiej katedry i jak czytelne są jej podziały.
Zdziwienie, że pielęgnuje się tu jeszcze tak tradycyjne formy pobożności, jak zmierzająca ku nam ulicami miasta procesja, dotrze do mnie za godzinę i dopełni summę wrażeń dnia.




Czyż to nie plan łacińskiego krzyża, na którym wznoszą się mury wielu katedr i świątyń, także jeszcze romańskich, staje się jednym z kluczy otwierających drzwi Tajemnicy? A już ledwie się one uchylą - z duszy wyrywa się okrzyk: "Terribilis est locus iste! Haec Domus Dei est et porta coeli!" O jakże miejsce to przejmuje grozą! Prawdziwie jest to dom Boga i brama do nieba! (Rdz 28.10) Sen Jakuba urzeczywistnia się na naszych oczach!


Zmęczenie upałem jest na tyle wyczerpujące, że każe poddać zaplanowaną wcześniej "włóczęgę" po mieście i ulicach na rzecz poszukiwania noclegu*. Camping znajduje się bliżej, niż myślałem, więc namiot stoi gotowy do dalszych czynności, zanim ja, już całkowicie i bez reszty poddam się urokom miejsca.
Siadam na ławeczce i próbuję ten stan opisać.


I nagle, ruchem cokolwiek nerwowym, odwracam się, gdzie stoi rower i z ulgą stwierdzam, że kask jest - wisi na kierownicy!
Ufff!

* Niestety, w konsekwencji odpuściłem sobie również wizytę w Karmelu. Ale obiecałem wrócić tu za 2 lata i doprowadzić wątek do końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz