Rouen

Rouen

sobota, 11 lipca 2015

Église Abbatiale Saint-Pierre Et Saint-Wandrille.

Sobota, 6 czerwca 2015

Église Abbatiale Saint-Pierre Et Saint-Wandrille. Jaskółka uwolniona.

Podróż do tego miejsca zawdzięczam rekomendacjom tego samego "Podróżnego Zespołu", co wczorajsza wizyta w Saint-Martin-de-Boscherville.
Jadąc, cały czas mam oko na ekran wyświetlacza mojego małego przewodnika, bez którego wszystko tu, cała moja jazda, noclegi i zakupy, wysiłki odnajdywania się i gubienia, wymagałoby sterty papierowych map. I z uczuciem ulgi, że wciąż jeszcze jestem "na" (szlaku), życzę zdrowia autorowi mapy, przy pomocy której od września ubiegłego roku opracowywałem trasę i jej detale. Myślę ciepło także o wiszącym gdzieś nad głową satelicie, który cierpliwie aktualizuje nieustanną zmianę pozycji "chłopca na rowerze".


Zmierzam ku kolejnym acz chwilowo mniejszym, niż oznaczone na mojej mapie żółtymi dzwonkami (katedr) punktom. Tak jedne jak i drugie noszą imiona świętych. Brzmienie ich wskazuje na antyczny rodowód postaci i ich związki z krainą, po której się poruszam. Ani jedno ani drugie nie budzi niczyich wątpliwości, choć ciągłej dyskusji i sporom poddawane bywają niektóre szczegóły ich życiorysów. Są tu święci opaci i biskupi (Wandrill, Ouen, Samson), założyciele nowych klasztorów, przy których i wokół których szybko rosną osady, z których wiele za jakiś czas stanie się znaczącymi miastami i męczennicy (Kwintyn) czy prowadzący działalność ewangelizacyjną i charytatywną (choćby tylko Marcin).
Św. Wandrill (VII w) był założycielem opactwa na regule św. Kolumbana.




Tuż przed murami opactwa znajduje się mały, pochodzący z końca VII wieku kościół, o beczkowym sklepieniu, pełen rzeźb i z wyjątkowej urody krzyżem, któremu szczególną uwagę zdaje się poświęcać pewien mnich, zaś jego pojawienie się tu stanowi dla mnie niemałą zagadkę.
Z kilku zdjęć dokumentacji, jakie podejrzałem jeszcze przed wyjazdem sądziłem, że po raz kolejny będę miał do czynienia z ruinami i ofertą "kupna" (biletu).
Że ruiny, pusta przestrzeń, ślady dawnej świetności i święty smutek. I nic więcej.



Ku mojemu zaskoczeniu za murem, owszem, znajdują się ruiny opackiego kościoła (św. Piotra) ale tuż w ich cieniu toczy się normalne życie benedyktyńskiej wspólnoty. Po burzliwych dziejach opactwa i mimo licznych dekretów, czy to z mocy państwowego czy częściej - wojennego "prawa" nakazującego mnichom opuścić klasztor, wrócili tu oni ostatecznie w 1931 roku. Obecnie rolę kościoła, w którym sprawują dostępną także dla "ludu" liturgię godzin (wg. norm i tradycji solesmeńskiej) pełni jeden z dawnych budynków gospodarczych, odnowiony i konsekrowany w grudniu 1970 roku.




Wokół toczą się ciągłe prace rekonstrukcyjne, a sami mnisi zajmują się, jak na benedyktynów przystało - produkcją i sprzedażą żywności, renowacją dzieł sztuki.
Są tu więc i czynne zabudowania gospodarcze i piękny park z małą kapliczką "Notre Dame" i turyści. I samotny kamieniarz, który w masce i w chmurze wydobywającego się spod tarczy szlifierskiej pyłu przypomina… hmmm - może tak wyglądali starotestamentalni mężowie w stanie prorockiego natchnienia?



Poprzez dziury w sklepieniu, którego przecież od dawna już tu nie ma, spoglądam na przepiękne dziś niebo. I ptactwo, gnieżdżące się w postrzępionych jak chmury wyłomach ścian, które urywają się i kończą nagle, jak noc, jak burza, jak...
Jakże śmieszne i niedostateczne w obliczu takiego, jak ten obrazu zdają się być słowa...
I wtedy z jakiegoś schowka pamięć uwalnia refren piosenki, której autor zdaje się okazywać przesadne współczucie dla "złowionej przez katedrę w sieć sklepienia wysoką" jaskółki*.
Oglądany moimi oczami obraz - stan rzeczy jakże pożądany przez jego strwożoną duszę, ach, balsam dla "przeklinających piękno" jego oczu, jakichże szkód mógłby dokonać w artystycznej wyobraźni autora?
Kto wie, może i ucierpiałoby na tym poetyckie natchnienie? 
I w tym samym momencie przychodzi mi do głowy jedno tylko pytanie: czy jest jeszcze jakaś inna wolność (poza "wolnością" burzenia rękoma uzbrojonego w gniew motłochu), której nie zbrukałaby rewolucja czy wojna w "obronie światowego" pokoju?
Więc niech leci jaskółka uwolniona, "czarny brylant wrzucony tu przez diabła".
Niech leci i nie wraca.
Nigdy.

*I pomyśleć, że gdyby nie zestawienie tych kilku burzowych i pretensjonalnych metafor, Stan Borys pozostałby tym, kim był wówczas - występującym okazjonalnie na scenie hotelu Bristol, poszukującym zarobku i sławy piosenkarzem, ex-Blackout-em.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz