To nie pierwszy raz, kiedy odczuwam wewnętrzny przymus, by zatrzymać się i zejść choćby na chwilę z roweru. I to wcale nie z powodu zmęczenia. Typowo podróżne okoliczności jak deszcz czy konieczność opatrzenia podróżnych ran a nawet podanie paszy (po-pas) takiej sprawczej mocy nie posiadają. Zatrzymuję się, by opisać przeżycia, jakie budzą się w podróżnej duszy. Szukam właściwych słów. Zwracam się ku źródłom prawdziwej radości.
Ten stan, a właściwie - stany, to najcenniejsza i najbardziej osobista część mojego podróżnego wyposażenia. Radość. Prawdziwa radość, której towarzyszy "jakieś" wewnętrzne poruszenie. Nie mieści się ona w formule "nagroda za cierpliwy wysiłek". To coś więcej, coś zupełnie "z innej beczki", coś, czego nie da się ani zaplanować ani wywołać do tablicy.
"Sztuka katedr pełnię swoją osiąga w głoszeniu chwały Boga Wcielonego i wyrażaniu spokojnego zespolenia z tym, co stworzył Stwórca. Sakralizuje ona [...] radość życia, jakiej doznawali rycerze galopujący wśród kwiecistych łąk i żniwnych pól i tratujący je beztrosko."*
Tak, radość. Radość prawdziwa. I muszę bardzo uważać, by nie wysadziła mnie ona z siodła, by nie poniosła, jak koń jeźdźca.
Plan.
Jadę z Lisieux do Sees. To trasa, której ślad na mapie w fazie "konstrukcyjnej" to pojawiał się, to znowu znikał. Trasa w planowaniu pełna kontrowersji, dylemat pełną gębą (a może raczej - dętką?). Gdy łączyłem na mapie wszystkie miasta-katedry Sées znajdowało się w środku powstałej w ten sposób figury. Dlatego liczyło się tylko jedno: jak? Jak "najechać" Sées? Od północy czy południa? A może zaskoczyć od zachodu? Od Laval czy Le Mans? A może skręcę dopiero w Tours? Nie chciałem ani (tanio) sprzedać tego nieco zakłócającego płynność jazdy odcinka ani też przesadnie szarżować. Jednak, gdybym skutkiem źle podjętej decyzji miał z tego tortu zostawić jakiś kawałek na "później", na następny rok, to wolałbym, żeby to był fragment jego południowej strony. (I tak się później stało: odpuściłem Poitiers, które musi poczekać. Ale tylko rok).
Przygotowanie.
Pierwszym elementem przygotowań do drogi jest zwykle naładowanie wszystkich akumulatorów. Dzięki temu mogę skupić się wyłącznie na jeździe. Staram się unikać sytuacji, w których korzystanie z gniazdek w pociągach czy na dworcach miałoby stać się elementem planu, bo stąd już blisko do loterii: zdążę czy nie?
A żelazny zapas "mocy" - obowiązkowy zestaw podróżnego wyposażenia - niech spoczywa sobie w plecaku na naprawdę krytyczny moment.
Wstaję zatem w środku nocy i zmieniam wkład w ładowarce. Znowu wstaję i za chwilę jest już 4 nad ranem. Ładowarka pracuje pełną parą a ja śpię, potem role się odwracają.
Wstaję jeszcze zanim obudzą się mieszkańcy kempingu, by mi ktoś ładowarki nie pomylił z golarką, która gdzieś mu się zawieruszyła w przepastnych lukach campera. Wstaję i kładę się, bo ładowarka pracuje we wspólnym dla wszystkim budynku "pod napięciem" czyli w łazience.
Jazda.
Pogoda cały czas dopisuje, choć momentami gorąc staje się trudny do zniesienia. Średnia dzienna (prędkości) już dawno spadła poniżej założonego poziomu. Nie zwracam na to uwagi. Cieszę się zupełnie czymś innym.
Większość dróg tego dnia, to drogi dojazdowe, korytarze pomiędzy uprawami. Uprawy jeszcze zbyt młode, by zgadywać, czym bogate będą żniwa. Droga przez dłuższy czas trzyma ważniejsze szlaki komunikacyjne w bezpiecznej odległości.
Są miejsca, gdzie roślinność po obu stronach zamyka się nad głową tworząc jakby parasol, tunel dający ochronę przed słońcem.
Jednak to jeszcze nie raj: miejsca, w ktorych chcę się zatrzymać na po-pas oddzielone są od upraw i pastwisk kolczastym drutem. Zmierzam więc do najbliższego skrzyżowania z droga prowadzącą na posesję, zatrzymując się tam, gdzie pobocze jest najszersze. Dodatkowe warunki jak choćby życzenie cienia, (ławeczka? no, już bez przesady!) sprawiają, że zaniedbuję dość ważny dla "higieny" ustalony limit czasu jazdy.
Dość regularnie pojawia się na horyzoncie wieżyczka kościoła. Trudno wyobrazić sobie polny pejzaż bez tego elementu. I choć większość z kościołów czynna jest w swojej podstawowej funkcji zaledwie kilka razy w roku, prawie wszystkie są otwarte i gościnne.
Studnie cienia i ożywczego chłodu...
W ich najbliższym otoczeniu cmentarze, a na każdym pomnik lub przynajmniej tablica upamiętniająca bohaterstwo i pamięć ofiar Wielkiej Wojny.
Studnie smutku i zadumy, źródła czystej melancholii...
Radość.
Z nieba leje się żar a w duszy radość życia.
Odprawiam swój podróżny rytuał ciszy i słów. Nasłuchuję śpiewu polnego ptactwa, cieszę się widokiem spokojnie pasącej się trzody.
Nie sporządzam bilansu strat, nie liczę ran, nie inwentaryzuję przejechanych kilometrów.
Cieszę się jazdą, zapisując w pamięci wszystkie podróżne szczegóły.
Radość życia.
Jak wtedy...
*J.Duby. Czasy katedr.