Niedziela, 14 czerwca 2015.
- Wylądować wieczorem w jakimś mieście, którego nie znam, które przeczuwam, o którym czytałem. Złożyć walizki w pokoiku hotelowym i zanurzyć się w to miasto. Jest to przygoda prawie miłosna - mówił niegdyś w Polskim Radiu Zbigniew Herbert.
Takim też chyba tytułem mogę "opieczętować" to, co spotkało mnie w 14 wieczór czerwca, a ściśle - w nocy z niedzieli na poniedziałek. Ale od początku.
Późnym popołudniem (14 czerwca) wyruszam z Angers do Saumur. Tam właśnie zaplanowałem kolejny nocleg. Stąd, czy to pociągiem czy rowerem - na tym etapie nie miało to już większego znaczenia, miałem dotrzeć do Tours i zajrzeć choćby tylko na krótką chwilę do St. Gatiene, by obejrzeć katedrę w innym, niż rok temu świetle. Stąd do Orleanu był już tylko przysłowiowy rzut kołem.
Takie były plany na wieczór i dzień następny.
Jednak jeszcze przed Saumur, u samego końca drogi na scenę powraca z bisem raz jeszcze (doprawdy nie wiem przez kogo nagrodzona) deszczowa "piosenka". A zatem wpierw jadę na dworzec uzgodnić z Dyżurnym Ruchu odjazd pierwszego o świcie pociągu, tak na wszelki wypadek, gdyby deszcz rano wciąż jeszcze miał bisować.
Spoglądając na tablicę "wyników" na dworcowej hali nie dowierzam oczom! Na tablicy "wisi" jeszcze ostatni kurs dnia, "niskopodłogowy" do Tours!
Po godzinie oczekiwania, którą wykorzystuję na "podkarmienie" wszystkich utrzymujących mnie w ruchu urządzeń (nawet i mi dostało się coś z dworcowego automatu), wsiadam do pociągu i przez kolejną godzinę, by nie ulec senności "wspieram" maszynistę w jego staraniach, by wydostać się z obszaru, nad którym znowu zapanował deszcz. Wynik, czy był wcześniej ustawiony czy nie, a może wystarczyła tylko łagodna perswazja - nie wiem, ale o północy wtaczamy się już "suchym kołem" pod dach wielkiej hali dworca w Tours.
Saint Gatien! Oto jesteśmy!
Sprzed dworca od razu jadę na plac przed katedrę. "Walizki" ciągnę ze sobą, "hotelowy pokoik" tym razem poczeka. Obsługa i tak już śpi. Zanurzam się więc w ciemne i wąskie uliczki staromiejskiej zabudowy Tours.
Jeszcze tylko krótki odcinek Rue Lavoisier i jestem na placu.
Plac, nie licząc trzech ostatnich muszkieterów wieczoru toczących ze sobą głośny spór o piwie i sporcie (i na pewno o czymś jeszcze, może o samochodach), jest pusty. Muszkieterowie siedzą na przeciwległym końcu placu, tyłem do fasady, więc nawet mnie nie zauważają.
A widok, jaki ukazuje się moim oczom jest nie-do-opisania. I nawet przez myśl mi nie przechodzi, że przez plac można przejść ot, tak sobie, usiąść do katedry tyłem, nie doznając przy tym jakiejkolwiek, choćby najmniejszej emocji. Fasada katedry dosłownie płynie w powodzi światła.
Słoneczna poświata przyjmuje różne barwy, na każdym poziomie piętra i galerii inną. Od białej, przez żółtą do prawie karmazynowej, a na północnej stronie nawet indygo. Wierzchołki wież, niczym maszty ogromnego żaglowca giną w czerni nocy. Zdaje się, że wszyscy stoimy na pokładzie wielkiej nawy i płyniemy ku "przestworzom wieczystej Prawdy"…
Światło podkreśla detale zdobień, plastyczność maswerków, wpływa w głąb nisz i załomów, ożywia żabki, jak morska latarnia oświetla ostre krawędzie pinakli.
Większość wnęk przez setki lat zajmowana przez figury Apostołów i Świętych stoi dziś niezamieszkana. Tylko cienie rzucane przez ambonki na puste po "sąsiadach" miejsca stwarzają iluzję ich obecności.
O godzinie 2 światła gasną. Nad placem zapada kurtyna ciemności. Horyzont wypełnia już tylko jednolity, kamiennej "barwy" skalny masyw, nad którym znowu gromadzą się deszczowe chmury.
Dobranoc, Saint Gatien.
Przyjadę tu rano sprawdzić, czy wszystko to nie było tylko snem. Wełnistym snem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz