Rouen

Rouen

niedziela, 2 sierpnia 2015

Caen. Degustacja w ciemno.

Poniedziałek, 8 czerwca 2015. Wieczór dnia ósmego.
Justynie.

W Sées zmieniam pierwotny plan i podejmuję szybką decyzję: jeszcze dziś jadę do Caen! Zmieniam także środek transportu - przesiadam się na pociąg i już po chwili mknę ku brzegom kanału La Manche i budowlom z białego, niczym morska piana, kamienia z Caen*. Jadę także ku niewiadomej, bo w Caen nie ma kempingu. Zatem najgorszą z rzeczy, jaka może mnie tam spotkać będzie noc pod niebem gwiaździstym. Na miejscu okaże się, że niebo tej nocy wcale nie będzie tak gwiaździste, "jak prawo moralne we mnie" ale na razie się tym nie przejmuję. Nie raz i nie dwa gwarancje serwisu obiecującego w jakimś miejscu kemping okazywały się bez pokrycia. Nie liczę na to, że dziś sprawy ułożą się akurat odwrotnie i tam, gdzie na mapie świeci biała plama wyrośnie akurat pole namiotów, ale z drugiej strony - nie miałbym nic przeciw.

Caen jest szczególnym epizodem na mojej trasie. Nie ma tu katedry. Najbliższa jest w Bayeux. Tym zaś, co sprowadza mnie do Caen są 2 benedyktyńskie klasztory. Budowę ich rozpoczęto w II połowie XI wieku, zakończono w połowie wieku XIII. Tym, co dzieli historyków, to różnice zdań na temat genezy obu budowli - czy były one bardziej częścią politycznego projektu, jaki konsekwentnie realizował Wilhelm Zdobywca czy też miały charakter bardziej aktu ekspiacyjnego w procesie jednania się księcia z papieżem, wbrew zdaniu którego poślubił Matyldę? Tym, co oba klasztory łączy to fakt, że nie sposób przecenić ich znaczenia ani dla życia mieszkańców miasta ani procesu jednoczenia Normandii i późniejszego podboju Anglii.
Wilhelm i Matylda wrócą do naszej historii jeszcze jutro.

Oba klasztory, męski (św. Szczepana) ukończony jako pierwszy i żeński (św. Trójcy) znajdują się w niewielkiej od siebie odległości, ale dziś dotrę tylko do abbaye aux Dames. W drodze napotykam dwie z wielu ocalałych pośród miejskiej zabudowy perełek architektury średniowiecza.
Pierwszą jest kościół pw. św. Jana, drugim - kościół św. Piotra. Budowa obu rozpoczeła się w czasie "gorączki katedr" ale z powodu ustania pierwotnego zapału (najczęstszą przyczyną był brak środków na kontynuowanie budowy) zakończono ją dopiero 4 wieki później. Nie są to więc kościoły gotyckie ani wg kryteriów datowania ani wierności regułom stylu.




Niewielka, zwarta w sobie bryła świątyni (św. Jana) oraz niektóre elementy jej stroju przykuwają uwagę obserwatora do tego stopnia, że zatrzymuje się on tu na chwilę, później na dłużej aż w końcu...
Ale nie uprzedzajmy faktów, wszak to relacja (prawie) na żywo.



Biel kamienia oraz błękit przedwieczornego nieba tworzą niezwykle malowniczą kompozycję. Szczególną uwagę zwracają na siebie gargulce, które w sposób niemal nieprzyzwoity wystają poza skrajnię muru i bez pytania zaglądają w okna mieszkańcom najbliższej zabudowy.


Udaję się w stronę siedziby "Pań z Caen": kościoła i klasztoru św. Trójcy. Po drodze mijam zamek, a właściwie - odrestaurowane i wielokrotnie na przestrzeni dziejów przebudowywane fragmenty tego, co jeszcze X wieków temu było siedzibą księcia Normandii - Wilhelma. Stąd wyprawiał się on na podbój Anglii, zakończony zwycięską bitwą pod Hastings w roku 1066.



Po przeciwnej stronie zamku wznosi się 80-metrowa wieża kościoła św. Piotra. Tu oprócz bieli kamienia raduje oczy misterna fasada i niezwykłej urody maswerk, właściwy najbardziej dojrzałej fazie gotyku - płomienistego (flamboyant).

Nie ma przypadków. 
Robi się na prawdę późno i pora kolacji niestety dawno już minęła. Jestem mocno spóźniony. Drzwi kościoła zamknięte na 4 spusty, więc skupiam się na oglądaniu murów i fasady.




Powoli zaczynam też myśleć o miejscu na nocleg. W murze zabudowań szukam jakiejś szczeliny zakończonej np. ławeczką. Na pustym placu coraz gwałtowniejsze podmuchy wiatru grają pustą puszką o awans do ligi czystości. Jakaś postać wlecze po bruku pojemnik na odpadki. Ten ktoś musiał przed chwilą opuścić mury klasztornych zabudowań. Wracam do rzeczywistości, zbieram się na odwagę i zagaduję, objaśniając swoje położenie. Ksiądz (bo to on był właśnie) przełamuje początkowe zakłopotanie "nietypową" sytuacją i po chwili odsyła mnie pod adres, gdzie "może, może ale to nic pewnego".


Nic z tego nie będzie - myślę, z drugiej strony, co mam do stracenia. Jadę, bo już w nazwie ulicy zdaje się tlić iskierka nadziei - Rue des Equipes d'Urgence. Tłumaczę to sobie jako "ostatnia deska ratunku".
Wciskam dzwonek, raz jeszcze opisuję swoje "dramatyczne" położenie a już za chwilę oglądam ulicę z wysokości 2 piętra!
Role przed chwilą jeszcze tak niekorzystne odwracają się: teraz ja będę podglądał gargulce, bo mój nocleg znajduje się tu właśnie, po oknami św. Jana.

Rozwój wydarzeń tego wieczoru jest dla mnie w tej samej mierze korzystny, co zdumiewający, budzący euforię ale i z nagła przywracający do przytomności. Wiem, że muszę tej fabule nadać jakieś imię, by cieszyć się nią dłużej, niż trwać będzie moja beztroska. Wydaje się bowiem, że dopiero, gdy nazwiemy rzeczy po imieniu, może się nam ukazać ich właściwy sens a może też i jakaś cząstka prawdy o nas samych. Gdy degustując jakąś potrawę, odkrywam w niej nuty nie tylko egzotyczne ale i swojskie w pierwszym odruchu chcę krzyknąć: przecież znam to, to jest... hmmm, tak, to!!!
Bohater opowiadania G.Chestertona, redaktor pisma, pracuje nad ostatnią korektą tekstu, który już, już ma pójść do druku. Z uwagi na wymogi narzuconej przez wydawcę poprawności zamienia niektóre słowa na ich mniej wyraziste ale za to bardziej "uniwersalne" odpowiedniki.
I tak "Żyd" staje się obcokrajowcem, "cudzołóstwo" - niestosownym zachowaniem a "dary Opatrzności" - zbiegiem okoliczności.
A ja dziękując Bogu, żem wolny od "konieczności" podobnych a oszukańczych praktyk delektuję się widokiem z okna.
Caen. Degustacja w ciemno. Dary Opatrzności rozpoznaję bez pudła.


*wapienne skały z okolicy Caen słynne ze względu na swoją jakość, zaspokajały nie tylko lokalne potrzeby. Wysyłano je także za morze, do budowy opactwa w Westminster a także katedry w Kolonii.

2 komentarze:

  1. Bardzo przyjemnie sie czyta i chyba kazdy zadaje sobie pytanie, czy mam w sobie tyle szalenstwa-odwagi, by sprobowac podobnej przygody? Czego zyczyc? Dobrych ludzi na drodze, wiatru, ktory szybko niesie, spokojnych przystani. Trzymam kciuki:-) E.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życzę i szaleństwa i odwagi. We właściwych proporcjach, czyli takich, które pozwolą podjąć decyzję: wyruszam!
      Dziękuję za miłe słowo i uwagę. I życzenia także. Polecam się pamięci.

      Usuń