Przejazd bez większej historii. Z minimalną dawką emocji. Na jednym z wjazdów, pełnym zakrętów, w miejscu, gdzie widoczność ograniczała gęsta zabudowa (Villafranca Del Bierzo) gubię mojego towarzysza. Ale od czego są komórki? Namierzamy się i już za chwilę pijemy pierwszą dziś kawę. Szukamy miejsca, gdzie podbijemy podróżne papiery. Słońce, deszcz, słońce, znowu deszcz... Pogodowa przeplatanka, cicer cum caule...
Certyfikat podstemplowany. Odwiedzam Iglesia de San Nicolás El Real, przed którym orkiestra stroi się przed uroczystą Mszą (14 września - święto Podwyższenia Krzyża Świętego).
Zdjęcia, jedziemy dalej…
Na mecie dzisiejszego dnia, w Vega de Valcarce, spotykam pierwszego Pielgrzyma z Polski. Zanim to jednak nastąpi, odwiedzam Świętą Marię Magdalenę, mały kościółek tuż przy wylocie z miasteczka, schowany za sklepem, w którym robię zakupy.
Tam spotykam Michała, młodego chłopaka z Nowego Sącza. Michał od 108 dni jest w drodze i od pewnego momentu wlecze ze sobą rozgadanego towarzysza, obywatela Beneluxu. Wyglądają, jak ojciec z synem. A my mimo zmęczenia znajdujemy chwilę i odpowiedni napój, żeby podzielić się obserwacjami i pomnożyć radość drogi w jedynym dziś, słusznym języku. W trakcie kolacji na tarasie albergi znowu będzie gwarno i wielo-języcznie...
Dzisiejszy dystans to raptem 42 km, ale od 26 większa część drogi (większe połowy są tylko na morzu), to jazda pod górę. Różnica przewyższeń niewielka, ale dość uciążliwa. 8 razy przecinamy biegnącą w tym samym, co my, kierunku drogę (N6), która od Lugo rozdzieli się na dwie nitki. Jedna z nich poprowadzi już prosto do Santiago…
Zgadzam się z Loekiem, żeby dzisiejszą jazdę skończyć tu, w Vega de Valcarce. Jutro czeka nas wspinaczka na najwyższy w tej części trasy szczyt.
Tak, tak. Całkiem niepostrzeżenie zbliżamy się do Galicji i masywu o tej samej nazwie. To formacja, która od południa zamyka Góry Kantarberyjskie.
Do hostelu prowadzi stromy podjazd. Pokonujemy go, kładąc się na kierownicy i zapierając nogami o kruchy asfalt. Per aspera ad Astram...
Wszystkie znaki, także te na ziemi, upewniają nas, że jesteśmy na właściwej drodze. Gdzieś obserwuje nas pies. Wygląda na znudzonego. Może zwątpił w nasze przybycie, a może nie na nas czeka? Jest też i ona - Gwiazda czyli gospodyni hostelu. Podejmuje nas ledwie zrozumiałym szeptem. Przeprasza, że to skutek wczorajszej imprezy…
Powoli schodzą się wszyscy uczestnicy epickiej wyprawy Na-koniec-świata (choć przecież z tym końcem świata, to naiwność. Nie ma końca świata...).
Brakuje tylko Hermesa. A może jest właśnie tam, w ruinach Castillo de Sarracín, 400 m nad naszymi głowami i pozdrawia nas ze swojej siedziby ogniem świateł?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz