Rouen

Rouen

sobota, 21 stycznia 2023

Dzień szesnasty. Melide - Santiago de Compostela.

Arzua, Touro... Mijamy kolejne miasteczka. Tam i tu zatrzymujemy się na posiłek i kawę, zimną kolę i gorącą przekąskę. Dziwna ta dzisiejsza droga, powykręcana na wszystkie strony. To wznosiła się, to zapraszała do karkołomnych zjazdów, miejscami nawet zawracała. Bawiła się nami, jak kot, który wypuszcza swoją zdobycz, by po chwili chwycić ją, podrzucić, pozwolić upaść, i znowu…


W Arzua po raz ostatni podbijamy nasze paszporty. Czuję się, jakbym przekraczał granicę jakiegoś niewidzialnego państwa. Niewidzialnego, bo przecież wokół nic się nie zmienia.

Powoli, całkiem niepostrzeżenie wzbiera radość z pokonanej drogi i celu, który jakby wychodził nam na spotkanie. Ale razem z nią, albo raczej - za nią, kroczy i smutek. Radość i smutek, nierozłączna para każdej wędrówki. Radość, że to już, po chwili smutek, że to koniec…

Jednak tu jest coś więcej, niż droga i cel.

Ten ostatni etap ma też w sobie coś z tańca. Szczególnego rodzaju tańca. Kurz opadnie, muzyka ucichnie, ruch ustanie lecz on i ona wcale nie są sobą zmęczeni. Wiedzą o sobie coś, czego wcześniej nie wiedzieli. Być może nawet nie przeczuwali.


Wiem, że nie jestem dobrym tancerzem, ale też czuję, że to nie ostatni raz…


Na plac przed Katedrą docieramy o 15. Nie ma tu ani tłumów ani euforii. Jedni leżą i odpoczywają, inni witają się, rozpoznając w przybyłych towarzyszy deszczu i palącego słońca. Jeszcze inni, schowani w podcieniach zdają relację tym, co zostali w domach. W pobliżu paradoru, który zamyka plac od lewej strony i którego architektura bardziej przynależy do katedry niż funkcji luksusowego hotelu - młoda para. Pozują do zdjęć, początku drogi...


Jedziemy szukać naszej albergi. Jest ich tu wiele, ale ta, do której jedziemy, jest pod opieką miejscowego wolontariatu i miasta. Ani droga ani przytulna. W sam raz, zgodnie z szyldem: Albergue Fin Del Camino.


Zostawiamy rowery i ruszamy w miasto. Niespiesznie. Klucząc uliczkami i raz po raz myląc drogę, docieramy do punktu, gdzie zarejestrujemy swoje przybycie i odbierzemy certyfikat Camino.

Toast. Podziękowanie za towarzystwo i współpracę.

Od teraz, już każdy na własną rękę zaczyniemy realizować swoje plany.


Resztę dnia spędzam na zalanym słońcem dziedzińcu Katedry. Ok. 18 na plac wchodzi procesja. Na czele uroczysta asysta pod przewodnictwem miejscowego biskupa. Już słychać wybijającą rytm sekcję instrumentów perkusyjnych. Towarzyszy im orkiestra złożona z trębaczy. Dźwięki muzyki napełniają plac i zwielokrotnione zabudową wracają, tworząc nastrój niezwykłej powagi.

Zwrotki pieśni wybrzmiewają na przemian z muzyką. Pochód co jakiś czas zatrzymuje się, by dać odpocząć tym, co na ramionach dźwigają feretrony. Procesja skręca w kierunku bramy. Idą do katedry.


Ja wejdę tam dopiero jutro, w niedzielę.

Godzina 20. Wciąż jest widno. Na termometrze 26 stopni…

Na ulicach ruch, w kawiarnianych ogródki kwitnie życie, w pubach lokalsi piją piwo i - powiedzieć że głośno, to nic nie powiedzieć - komentują rozgrywki primera division.

Miasto jeszcze długo nie pójdzie spać.















 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz