Dzień piętnasty i… przedostatni! Czuję to, jednak nie tyle w nogach, ile w głowie. Coraz częściej pojawia się pytanie: no dobrze, jutro Santiago, ale co dalej? Jak (czym) dotrzeć do Hendaye, skąd, już dalej pociągiem do Bordeaux?
Zagadnienie to całkiem nowe, bo w pierwotnym planie i w nawiązaniu do najstarszej tradycji, miałem zamiar wracać szlakiem Camino del Norte. Teraz jednak muszę zmienić wcześniejszy zamiar, bo za tydzień mam stawić się na przeprawie promowej w Le Conquet.
Pytanie, jak przetransportować rower, zadaję sobie nie tylko ja. Rozprawiają o tym także inni, gadają o tym wieczorami i za dnia. Jedni pytają, drudzy doradzają. Jedni mają już rezerwację w firmie spedycyjnej, a jeszcze inni, ci z Wysp (chyba Kanarów) - wyprawią swoje rowery łódką.
Ale od czego mam(y) Anioła Stróża! „Alsa" - mówi spotkany w kościele pielgrzym z Polski. Linia autobusowa. Startuje z Santiago i jedzie do samej granicy z Francją, do Irun/Hendaye. Kursy nocne są tańsze. Cena - mniej, niż 80 Euro. Z transportem roweru w cenie.
Temat wróci jeszcze jutro w trasie, podczas kilku spotkań i rozmów, ale już na spokojnie. A póki co, do Melide jedziemy, do Melide!
A po drodze Portomarin. Małe, wzniesione na skarpie miasteczko. Właściwie, to nie tyle wzniesione, co z uwagi na budowaną w pobliżu w latach 60. XX wieku tamę, kamień po kamieniu przeniesione i zrekonstruowane na bezpiecznej dla mieszkańców wysokości. Tak oto przez wieki samotny i wyglądający, jak twierdza św. Jan (Igrexa De San Xoán) otrzymał sąsiedztwo.
Wspinamy się stromym podjazdem na plac. Kościół - to już nie nowina - zamknięty. Wejście zdobi piękny, romański portal. W centralnej części tympanonu, w mandorli - postać Chrystusa w glorii. Otacza go półkolistym łukiem grupa muzykantów i, być może, bo wskutek ubytków w kamieniu tego nie widać, także śpiewaków. Wszystko jak w Widzeniu św. Jana. Ponad grającymi (i być może, śpiewakami) 4-skrzydłe „archangelusy". Na najwyższym, ostatnim łuku dojrzewają owoce granatu. W biblijnym języku - symbol zmartwychwstania i nowego życia. Ach, i jeszcze jedno: wejścia strzegą dwa inne, groźnie wyglądające skrzydlate stwory: „Błogosławieni czystego serca albowiem oni Boga oglądać będą” Chyba zgaduję, dlaczego świątynia jest zamknięta...
Ach, co muszę zrobić lub kim się stać, żeby móc wejść i usłyszeć muzykę, płynącą z tych wszystkich instrumentów: lir, fletów, harf, trąb, psalteriów; tą jedyną, która nie podlega przemianom czasu i wpływowi mód; która nie wyrodziła się w kakofonię dźwięków, akompaniament dla imitujących prawdziwy śpiew tandetnych piosenek?
Odpowiedź przynosi rytmiczny stukot muszli o sprzączki plecaka...
Kolejny postój, już z przerwą na obiad, w pobliżu ruchliwego skrzyżowania dróg. Tutaj też doświadczymy wyjątkowej troski gospodarza. Poirytowany zachowaniem kierowcy ciężarówki, który zaparkował tuż przed naszymi stolikami i nie wyłączył silnika, „poprosi” go, żeby rozgościł się nieco dalej. Jego gest nie pozostanie niezauważony.
Melide, zalane popołudniowym słońcem, małe, o gęstej zabudowie miasteczko. Zatrzymujemy się w Albergue o Cruceiro. Loek idzie kosztować przysmaków galicyjskiej kuchni, ja dołączę do niego nieco później na szklanicę zimnego piwa. Przedtem jednak mój Anioł zaprowadzi mnie do św. Piotra.
Jesteśmy o 64,7 km od Santiago.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz