Patrzę na mapę tamtego dnia, odcinka pełną "gębą" - specjalnego…
Kolejność zdarzeń:
8.00 - start. 8:45 - pierwszy przystanek. Kawa. Zaczyna padać. Opady są przejściowe, co zmusza do częstych zatrzymań: zakładam pelerynę, zdejmuję, zakładam, zdejmuję... Peleryna. Niby nie przeszkadza, ale jednak wygodniej jedzie się bez.
10:10 - 11.10 Postój w Albergue Nuestra Señora del Pilar. Szykuje się dłuższa przerwa, bo pogoda zaczyna pokazywać swoją żeńską gens. W większości utworzoną z wody. Robi się mokro, a jeśli dodać do tego pęd powietrza - zimno. Pierwsze 27 km, to praktycznie jazda pod górę, a od 20 km - i nie jest to złudzenie - podjazd staje się jeszcze bardziej stromy. W del Pilar jemy i pijemy (Loek zimną colę, ja - kolejną kawę), i oglądamy zawieszoną na ścianie mapę, a właściwie rozrysowany profil całego Camino Frances.
Pandoro, ach, Pandoro tego miejsca! Dlaczego otworzyłaś tą „puszkę". Ale z drugiej strony, jak tu nie patrzeć?
Patrzymy po sobie, robiąc dobrą dobrą minę i godzinę później (12:10) jesteśmy na Puerta Foncebadon (1490 mnpm). Na usypanym z kamieni kopcu - wysoki, jakby chciał powiedzieć - wyżej jest już tylko Niebo - przydrożny krzyż (Cruz de Ferro). Co chwilę podjeżdża tu jakiś bus, a z niego wysypują się (nie zgadniecie - tak! Japońscy!) turyści i mimo deszczu, wśród głośnych okrzyków (bo oni też na Camino, tylko takim "japońskim") biegną zrobić sobie zdjęcie, po czym wsiadają, i tyle ich było…
Siedzimy sobie pod daszkiem piknikowej wiaty, przeczuwając, że to nie koniec wspinaczki. Przenikliwy wiatr zmusza do zmiany mokrej od wysiłku odzieży na bardziej suchą. Przegryzam kawałek wczorajszego pieczywa z serkiem. Popijam „Gorącym kubkiem”. Ach, jakie to dobre!!!
12:44 - Ruszamy. Po osiągnięciu 1530 m rozpoczyna się zjazd i aż chciałoby się dodać: "w dół”... Ponieważ droga jest kręta, trzeba uważać, żeby nie dać się ponieść radości i utrzymać prędkość w rozsądnym przedziale 35-40km/h. Dłonie zaciśnięte na hamulcach pozwalają, przynajmniej na ułamki sekund - do kolejnego zakrętu, wypuścić się oczom hen, hen, aż po horyzont.
I wtedy postanawiam:
- Muszę to nagrać…
13:20 El Acebo de San Miguel i chwila przerwy. Na kawę, na deser. To dobre miejsce, żeby dać odpocząć rękom i obniżyć poziom adrenaliny, bo widoki, bo szybkość, bo to jeszcze nie koniec…
Pół godziny później ruszamy dalej. Choć należałoby znów „nagiąć" język i powiedzieć, że to droga się rusza. To ten kwadrans (a w sumie to chyba pół godziny), kiedy nie muszę nic robić, poza balansem ciała na zakrętach. W sumie 15 km zjazdu, różnica wzniesień: 900 m.
14:50 Meldujemy się w Albergue De Peregrinos San Nicolás De Flüe (brzmi, jak od przeziębień i kataru). To pierwszy hostel „donativo”, w którym możesz uiścić należność nie według z góry ustalonej stawki ale zasobności kieszeni lub gestu.
Po zajęciu miejsc - wyprawa w miasto. Na jej końcu - stylowa knajpka. Serwują jedzenie, dobre wino i dobrą muzykę. Na wyświetlaczu transmisja z regat. Wśród zawieszonych na ścianach „trofeów”, podobizny sławnych ludzi (ach, kogo tu nie było!), autografy, koszulki sportowców… Wydaje się, że do kolekcji brakuje tylko szyldu z napisem "Camino 66”…
Godzina 18, pora, w której schodzą się tu stali bywalcy. Robi się coraz głośniej. Czas się ewakuować.
Na terenie albergi, bardzo rozległym, osobny budyneczek. To kaplica! O, salve Regina, jak miło kończy się ten dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz