Magdzie i Sebastianowi.
Powroty z wakacji, jeśli mamy ze sobą ciekawą książkę, mogą być bardzo pouczające. I twórcze. Bywa jednak, że miejsce lektury może zająć irytacja, gdy w wagonie, w którym maszyna losująca przydzieliła nam miejscówkę brakuje miejsca na rower.
Zupełnie inaczej wygląda podróż pociągiem we Francji. Tam kolej nie pobiera od nas opłat za przewóz roweru zaś w wagonie, nie zauważyłem, by kiedykolwiek zabrakło miejsca do jego przewozu.
To właśnie w pociągu wiozącym mnie z ostatniego tygodnia urlopu przyszedł mi do głowy pomysł na tytuł niniejszego wpisu. Przyszedł i dosiadł się nie pytając o zdanie. Nie szukając wygód, których w związku z zaistniałą sytuacją i tak mu zapewnić nie mogłem, oczekiwał jedynie akceptacji. A później, jak to on, zaczął gadać...
Z tego, co zapamiętałem, tłumaczył, że Coutances nie leży nad morzem zaś Melancholijne Morza to nie nazwa geograficzna lecz stan ducha, tytuł trenu na zniknięcie mojej Ardenne Bleu i że Słodkie Dopływy to nic innego, jak pociecha, która już, już płynie w moim kierunku. Płynie a właściwie - jedzie.
Niskopodłogowy, taki, jaki lubimy, ostatni rozkładowy kurs dnia, by zdążyć na plac przed Notre Dame, nim wieże flankujące fasadę katedry na kilka godzin staną się wspólną częścią okolicznej zabudowy, a później - już całego kosmosu.
W wagonie, do którego wsiadłem, po drugiej stronie rzędu okien siedzi młode Dziewczę, całe skupione na rozmowie przez telefon. Mówi trochę po francusku, za chwilę po polsku. Przysiadam się i zagaduję. Wzbudzam nieoczekiwane a zarazem szczere zainteresowanie. Już po chwili, właściwy w takich sytuacjach dystans i nieufność ustępują miejsca swobodnej rozmowie. Dowiaduję się, że Magda mieszka we Francji i pracuje tu jako tłumaczka. Oboje z Mężem prowadzą dom i wychowują dwójkę Chłopców. Dziś Magda wraca z jednodniowej "delegacji" a na peronie już, już wyglądają jej Najbliżsi.
I ja mam w radości tego spotkania swój dział - otrzymuję dość nieoczekiwane, jak na tak krótką znajomość zaproszenie do domu. Za "pozwoleniem" Gospodarzy wieczoru a trochę też, by ochłonąć (im zaś dać czas na dotarcie do domu), jadę najpierw na plac przed katedrę.
Chcę zobaczyć, jak dzień i wszystkie jego sprawy, w tym i moje, odchodzą za horyzont, zostają w tyle, za "rufą" katedralnej nawy. Jutro o świcie słońce znowu wzejdzie, by pochylić się nad światem i wskazać nam kierunek żeglugi - w stronę prawdziwego Słońca, jedynego, które nie zna zachodu.
W drodze spod katedry odkrywam kolejną z pomniejszych wad mojej nawigacji (e-Trex 20). "Wskazówki" prowadzą mnie wprawdzie na żądaną ulicę ale numer domu muszę odnaleźć już sam. Gdy ulica zachowując nazwę na całej swojej długości to pojawia się to znika, by za chwilę "wynurzyć" się w innym miejscu lub gdy zaburzona jest kolejność numeracji - robi się niemałe zamieszanie. Na szczęście wyposażony na drogę w numer telefonu daję się poprowadzić Magdzie. Dzięki temu nasze spotkanie w ogóle dochodzi do skutku.
Przepyszny wieczór przeciąga się do późnych godzin nocnych i tylko rozsądkowi, wskazującemu nam zadania jutrzejszego poranka zawdzięczamy, że w ogóle idziemy spać.
Po śniadaniu, w czasie którego "umawiamy się" na kolejne spotkanie, kto wie - za rok czy dwa, rozjeżdżamy się, każdy w swoją stronę - Magda i Sebastian na północ, do Cherbourga, a ja na zachód, w stronę Mont Saint-Michel.
Ale najpierw do katedry!
Magdo i Sebastianie, dziękuję Wam za Spotkanie i Gościnę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz