Siedzę przed pustą kartką papieru, a w podróżnym notatniku tyle słów, w albumie tyle zdjęć, a w głowie myśli… Której z nich dać pierwszeństwo, którą wyprawić w podróż; podróż, z której się nie wraca (bo to przecież podróż, z której się nie wraca...).
Może tej?
Notatka z Coutances, 2 czerwca, niedziela (dzień 9)...
Notre Dame de Coutances. Jestem tu już nie pierwszy raz.
Coutances - Notre Dame i Coutances - Spotkanie. Jedno z tych, o których wiesz, że nie ludzką ale Boską dłonią uczynione. Jak to pierwsze na katedralnej ścieżce, w Tincourt. "Plan de Dieu”. Tak też nazywa się wino, które na wczorajszy wieczór przygotował Gospodarz.
Spotkanie, któremu nic poza snem nie będzie brakowało ale o tym teraz nie myślisz. Poranek przyniesie porozumienie, a w ustach na długo pozostanie smak czerwonego wina. I słów.
A teraz już jadę na kemping Les Couesnons. Znam go dobrze. Był mi już schronieniem podczas kilku wizyt w Mont-Saint-Michel, więc jadę tam, jak do siebie.
Na chwilę przystaję na plaży w Jullouville, zabieram stąd kilka muszli, suchy skrawek Oceanu i jadę dalej. Mijam przydrożną ławeczkę (widzę ją, jakby to było wczoraj) i wiem, że muszę się zatrzymać, żeby o tym wszystkim napisać, żeby nie zapomnieć: o niedzielnej Mszy w Katedrze i o Spotkaniu...
I że to bez znaczenia, że na kemping w Couesnons dziś już nie dotrę...
Przysiądziesz się?
Spostrzeżenie z Dinan, 4 czerwca...
Ach, te bretońskie nazwy! A w iluż z nich pobrzmiewa, jak w dziecięcej wyliczance, przywołujące deszcz: plou-, plou-, plou: Plounévez, Plouaret, Plougras, Plouigneau...
Dlatego powiadają, że jak w Bretanii nie pada, to zaraz będzie... A jak już pada, to nikt nie wie, kiedy przestanie.
No, ale kiedyś przecież musi, żeby znowu mogło zacząć…
Tak, deszcz bardzo upodobał sobie Bretanię. A im bardziej na zachód, im bliżej krańca Ziemi, bo to przecież Finistere, tym więcej wody. Wody i skały, jak nad krawędzią przepaści!
Po mojej lewej stronie pojawiają się, nikt nie wie skąd i jak, zwiastujące deszcz chmury. Już pada. Chwilę później po deszczu ani śladu! Znowu świeci słońce, a wiatr przynosi z pól delikatne nuty anyżu.
Notatka z przejazdu przez Plounévez-Moëdec, 5 czerwca:
Cześć! Wołają na mnie: łowca katedr. A ja przecież jestem tylko zwykłym, bretońskim gargulcem...
A co do katedry, to, hmmm... wiedz, że nie da się jej złowić ani obiektywem kamery, nawet najbardziej zaawansowanej technologii ani nawet samym wzrokiem. Gdzie nie staniesz, zawsze zobaczysz tylko fragment, a wszystko to jest jak nieznośna, bo pełna niedopowiedzeń figura: pars pro toto…
I kiedy wejdziesz już do środka, to ona weźmie cię w posiadanie. I już nie wypuści...
Jeśli kiedyś zobaczysz kościół z taką, jak tu wieżą i charakterystyczną amboną z obejściem wokół (kiedyś jej funkcja była dość oczywista, dziś już mniej), to właśnie jesteś w Bretanii.
Kościół Saint-Pierre w Plounévez-Moëdec.
Notatka z kempingu De Ker Emma. 7 czerwca:
Przeglądam zdjęcia z dziś, zdjęcia z wczoraj. Te już wysłane i te, co jeszcze się namyślają. Z katedrami z Guingamp i Saint-Paul-de-Leon, i tymi całkiem małymi, jak w Plounévez-Moëdec czy Goulven. Tam z wysoka, tu, niemal na wyciągnięcie ręki - zastygłe w bezruchu z przejęcia swoją misją - obserwują cię gargulce.
A w środku podarowanego mi na tą noc przez właściciela kempingu namiotu-bungalowu schnie... mój namiot. Wczoraj z prędkością ponad 120 km/h przebiegał tędy (don) Miguel. Złamał pogodę i moje plany na dalszą jazdę. Ale tylko plany, nie ducha.
Dopiero wieczorem się uspokoił i pozwolił wyjść na brzeg Oceanu...
No, cóż: Bretania...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz