Miał być cud-pod-ziemią, gdy tymczasem, a dzieje się tak już nie po raz pierwszy, skutkiem braku szybkiej decyzji mamy kolejny impas, chmury nad ziemią i wizję niespodziewanego zalania namiotu. Oto po godzinnej jeździe na łeb na szyję, jakby w przewidywaniu, że coś może pójść nie tak, przybywam na miejsce 5 minut po zamknięciu kas! Obsługa nie daje się ubłagać w żadnym znanym człowiekowi języku. Nawet teatralne gesty ani załamywanie rąk nie przynoszą skutku. Niewczesne przybycie i daremny trud. Zasłona nad wejściem do groty, zwanej też Grotą cudów opada nieodwołalnie...
Co zrobić? Pozostaje mi wychylić się przez ogrodzenie i rzucić spojrzenie w głąb tej olbrzymiej, szerokiej niczym krater i mającej jeszcze drugie dno, studni. Na dole dostrzegam wielkości mrówek ludzkie postaci i, jak zwykle w takich sytuacjach, czuję, że nogi mam jakby z wosku... Przypadłość ta jednak nie jest wynikiem zmęczenia drogą, a pracy wyobraźni…
Co zrobić? Złość musi ustąpić trzeźwemu osądowi sytuacji. Trzeba mi było wsiąść na rower wcześniej, skrócić poobiednią sjestę albo po prostu sprawdzić szczegóły funkcjonowania Gouffre w folderze wyłożonym w recepcji kempingu lub choćby tylko w internetach.
A zatem "do następnego razu", myślę sobie, żegnając się z Padirac. Gdybym chciał tu przyjechać jutro przed południem, odjazd w kierunku Cahors przesunąłby się w czasie o kilka godzin, na późne popołudnie. Na taki luksus nie bardzo mnie już stać. Dość opóźnień wywołanych choćby tylko przez kaprysy pogody.
Więc wracam stąd na tarczy tj. na kemping. Mam się z pyszna, jednak nie wyjeżdżam stąd głodny. Po prostu druga połowa tortu, ta z napisem "Ici commence la vraie merveille” poczeka na mnie nieco. Że 2 lata? Dla takiej, jak ta “fabryki” cudów, to naprawdę niewiele…
Więc do Cahors! Do Cahors jedziemy….!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz