Rouen

Rouen

niedziela, 20 grudnia 2015

Sobota albo o źródłach radości.

Sobota, 20 czerwca 2015.

Moim Rodzicom
- Mamie i Tacie.

Był czas, a słońce było wtedy znacznie większe (nie to, co dziś), że bez względu, w jaką stronę świata się udawałem, gdzieś w "połowie wakacyjnej puli" włączał się dziwny mechanizm, jakby jakiś program zaczął odliczać pozostałe jeszcze do końca dni. A odliczanie to rodziło myśli posępne, jakże inne od tych z czasu wyprawowych przygotowań! Z kół roweru, nie wiadomo kiedy i jak "schodziło" powietrze. Słodycz miodu, blask jutrzenki, wytrawność wina - wszystko to nagle zaczynało tracić swoje "pierwsze" właściwości.
Stan dobrze znany (ale nie rozpoznany), z którym nie wiadomo co począć, jaką pracą i w co przerobić.


Na trasie drugiego z "katedralnych epizodów", 3 lata temu, podróżny "kwas" został gdzieś za plecami albo po prostu, jak woda z czajnika - wyparował. Po raz pierwszy kosztowałem wtedy, aż do nasycenia, z darowanej przez drogę radości.


I nawet jeśli wciąż jeszcze zdarzały się chwile "mniej jednym blaskiem a więcej jednym cieniem", jeśli zagrał gdzieś jakiś akord molowy lub dwa, to tylko po to, by podkreślić jedność i harmonię "dzieła". Radość zamknięta w obrazie i dźwięku!
A więc złamana pieczęć smutku i rozbita czara, co, nie wiadomo z jakich czerpiąc źródeł - całą swoją mocą i fatalnością znaczyła podróżny szlak, poiła trucizną!



A zatem, jak mawiał "klasyk", nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej. Każdy może zatem w drodze wzbogacać się doświadczeniem bądź to swoim, bądź bliźnich. W stosownym momencie zawsze mogę odwiedzić muzeum, zatrzymać się przed ulicznym grajkiem lub zrobić zdjęcie różnym "dziwnym" przedmiotom czy choćby tylko rzucanym przez nie cieniom.



Czy nigdy nie ciekawiło Was, kto przed nami wpadł na pomysł, by umościć sobie gniazdo pomiędzy anielskimi skrzydłami, hen, wysoko w podcieniu okiennego maswerku?


Jeśli jest coś, czego odradzam, to zbyt nisko pochylać głowę przed marnością tego świata, przywiązywać się do niego.


Kroki zalecam stawiać uważnie i patrzeć wprost przed siebie. "Podróży w czasie" unikać. Są zbyt niebezpieczne*. No, chyba że pod opieką Rodziców lub innych dorosłych.

Lecz oto, co widzę? Na szczycie wzniesienia ostatniego już dnia drogi - chłopiec z rowerem
(nieruchomy jak strzała Eleaty


to zdjęcie robił mój ojciec przed drugą wojną perską
z obłoków i listowia wnioskuję że był sierpień
ptaki dzwoniły świerszcze zapach zbóż zapach pełni)**


Tak, wiem. Nie możemy tu stać już ani chwili dłużej. Przecież obie strony (porannego) sporu już dawno zgodziły się, że ruch jednak istnieje, że nie jest tylko mniemaniem, oszustwem zmysłów.


Skoro zatem żółw Zenona*** - przez jakie "u" pisany, już nie wiem ale w tej chwili nie ma to żadnego znaczenia, więc skoro nasz żółw w wyścigu z Achillesem i tak nie ma najmniejszych szans, zaś dobrze wymierzona strzała, wbrew wyliczeniom jego (Zenona) uczniów, zawsze dosięga celu - czas ruszyć (się) na poważnie!

A tamta chwila? Czy to wszystko działo się naprawdę, czy tylko ulegliśmy złudzeniu? Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem. Więc może jednak rację mają Eleaci. Może świadectwo zmysłów nie zawsze jest najważniejsze?


Teraz jednak wybiegam już myślami ku następnej wyprawie i życzę sobie, by za rok na poboczu, którym za chwilę pomknę nie było już tylu pułapek, bo w niektóre z nich spokojnie mógłby się złapać nawet niedźwiedź. (Mały niedźwiedź. No dobrze - bardzo, bardzo mały niedźwiadek).


Więc zapinam pasy, bo za chwilę czeka mnie prawdziwa "jazda bez trzymanki" - prawie 20 km nieznaczną pochyłością, aż do samego Eupen. Przyjemność zakłóci nieco wyjątkowo zimne, jak na tą porę roku powietrze, jak brzytwa tnące twarz i kurczowo trzymające się ramy, nierozgrzane jeszcze (kawę podadzą później) ciało. A na końcu tego imponującego zjazdu oczom naszym ukazuje się taki oto widok.


To Eupen, miasteczko leżące już prawie na pograniczu byłego królestwa Belgii i byłej republiki Federalnej Niemiec. Twarda wymowa rani uszy, przez trzy tygodnie okładanej balsamem zupełnie innej melodii.
Za chwilę - ostry zakręt w prawo, chwila odpoczynku i czas na podjęcie decyzji: wybrać drogę przez las, z którego po dwóch godzinach jazdy wytoczę się, niczym "stara baśń", wprost na nieistniejący już punkt graniczny, albo jechać dalej asfaltem, drogą szybszą, byle już tylko w końcu stanąć przed wyraźnie znużonym oczekiwaniem (trochę chyba niespełnionym w swoich zawodowych ambicjach),


strażnikiem bramy miasta Aach… (przepraszam, jest już późno) - oczywiście Akwizgran. Tak, zdecydowanie wolę starożytną nazwę tego miasta.


Akwizgran.
W centrum tego miasta, do wód którego przed wiekami ciągnął ze swoją świtą Karol Wielki (a jeszcze wcześniej jego ojciec, Pepin Krótki), stoi, jak przystało na miasto tak starożytne - katedra św. Piotra (VIII w).
O dobudowanej (1414) do bryły kościoła kaplicy mówi się, że jest kopią paryskiej Sainte-Chapelle.


Patrząc wyłącznie na ten fragment świątyni, dumy niemieckich cesarzy, miejsca koronacji wielu z nich a także pochówku Carolusa, trudno temu zaprzeczyć. Jednak najbardziej rzucającą się w oczy wspólną cechą obu budowli jest niepoliczalna "rzesza" żądnych wrażeń turystów, niemal o każdej porze dnia wypełniająca ich wnętrza.


O skarbach, które kryją się w jej murach - kiedy indziej.
Dziś już tylko kolej na kolej. Żelazną. Najpierw do Kolonii (tam, jeśli się nie zgubię, odwiedzę moich Przyjaciół), a wieczorem (dyżurny ruchu zna już nasze pytanie o to, w której części peronu tym razem zatrzyma się wagon o numerze porządkowym, na szczęście nie kolejnym - 176), Janem Kiepurą - do Warszawy.

Na dworzec Centralny w Warszawie pociąg wtoczy się w niedzielne popołudnie. Nie muszę dodawać, bo to oczywiste, że z niewielkim opóźnieniem. Koniec końców, taką jak ta chwilę trzeba celebrować.

* zmiany pola siłowego mogą spowodować zakłócenia ustalonych wcześniej podróżnych terminów. 
** Z. Herbert - "Fotografia".
*** Zenon z Elei posługiwał się w swoim rozumowaniu argumentami, które do historii przeszły pod nazwą paradoksów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz