Orzekanie o pogodzie na podstawie układu chmur czy barwy zachodzącego Słońca, to nic innego, jak wróżenie z fusów albo lektura książki kucharskiej przez osobę nie przejawiającą w tym temacie podstawowej skłonności....
Zdecydowanie wolę obserwację "w terenie" i wnioski wyprowadzane w czasie rzeczywistym. A gdy te okazują się mało lub tylko mniej korzystne, zawsze mam pod ręką (żeby nie było, że nie ostrzegałem) pelerynę w (słusznym kolorze) świateł “stop”.
Widok z okna pociągu na błękitne, choć w wielu miejscach przesłonięte nisko zawieszoną masą chmur niebo, póki co napawa optymizmem.
Kiedy jednak za plecami pojawia się kontrastująca z bielą, i z każdą chwilą ciemniejąca plama, staje się oczywistym, że konfrontacja jest nieunikniona. Jeszcze przez chwilę żyję nadzieją, że ta “skaza” na horyzoncie, której masa przyrasta z każdą chwilą weźmie kurs mniej kolizyjny i przejdzie bokiem. Tak się jednak nie staje. Ścisk na "boku” robi się coraz większy, a miejsca mniej, coraz mniej…
Aż tu nagle…!
Nim zdążę założyć pelerynę, leje jak z cebra. Woda bije o ziemię i naciera z furią na wszystko, co napotyka na swojej drodze. Wlewa się do butów, przelewa przez koła. Wcale mi nie do śmiechu...
Chowam się pod okap jakiejś skromnej, przydrożnej konstrukcji. Za plecami ogrodzenie strzegące dostępu do niewielkiego gospodarstwa. Nie wiem, czy ktoś tu mieszka ale w pamięci zostaje dość silne wrażenie nieobecności. Naprzeciwko pogorzelisko. Zapewne nie po raz pierwszy w ostatnich dniach spływające spóźnioną, nikomu już tu niepotrzebną wodą. Hen, w oddali wypasa się czyjaś trzoda. 100 metrów dalej jest skręt w prawo, a za nim zjazd, który ma sprowadzić mnie w dół, na asfalt.
Niestety, wytyczony przez nawigację odcinek jest już na tyle podmokły, że nie da się dalej jechać. Schodzę z roweru. Prowadzimy się na wzajem. Raz ja podpieram się na nim, za chwilę jest odwrotnie. Jeszcze zastanawiam się nad wyborem innej drogi, ale padający deszcz utrudnia korzystanie z ekranu nawigacji...
Sto metrów dalej moja Bridleway (to droga o najniższym statusie, niekiedy tak niskim, że prawie jej nie widać, tak bywa zarośnięta), opada coraz gwałtowniej, a już za chwilę zamienia się w wypełniony spływającą wodą źleb z półmetrowymi, kamiennymi uskokami.
Sytuacja robi się coraz bardziej dramatyczna. Z jednej strony, w chłopięcej duszy nie ma miejsca na odwrót, a z drugiej trzeźwy ogląd prowadzi do wniosku, że kontynuowanie zejścia grozi uszkodzeniem nie tylko roweru. Spór między stronami kończy głos zdrowego rozsądku i zarządza odwrót.
Wczołguję się teraz z tą całą, ubłoconą rowerową masą z powrotem na wierzchołek. Zaraz, jak tylko opuszcza mnie złość zmieszana z euforią, że udało się, schodzę drugą stroną zbocza.
Przelewająca się przez koła i zmieszana z piaskiem woda powoduje całkowite wytarcie klocków obu hamulców. Gdyby nie spoczywający na dnie sakw zapas, miałbym tu nie lada kłopot.
Noc decyduję się spędzić na nieczynnym jeszcze kempingu Saint-Cyprien-Sur-Dourdou, oddalonym od miejsca “zdarzenia” o 7 km. A więc cała przeprawa, cały ten “zjazd” trwał aż półtorej godziny!?
Przede mną stoją w równym szeregu kempingowe przyczepki, ale zdaje się, że także i tu nie ma żywej duszy. Pod zadaszeniem zamkniętej na klucz łaźni przebieram się w suchą odzież, rozkładam karimatę i śnię o gorącej… herbacie.
Czyż ten dzień mógł zacząć się lepiej?
Ze snu budzi mnie niski, natarczywy głos kobiety, oznajmiając, że tuż obok posłania czeka mnie gorąca herbata. Zestaw uzupełniają cukiernica i kubek. Życząc mi bonne journée sprawczyni tego “cudu" tłumaczy, że zamknięte wczoraj pomieszczenia zostawia mi do dyspozycji, a ona sama idzie teraz do pracy. To mieszkanka jednej z przyczep.
Po śniadaniu postanawiam skorzystać ze wszystkich dobrodziejstw miejsca, pw. kranów, z których płynie nie tylko zimna ale i ciepła woda. Myję i piorę wszystko, co wzięło udział we wczorajszej przeprawie. Obuwie i odzież. Czyszczę i nacieram "maściami" rower, suszę namiot, który jeszcze po ostatniej nocy nie wysechł całkowicie. Ładuję akumulatory i telefon. Po obiedzie wszystko już lśni, a pranie schnie na sznurku rozciągniętym na odgrodzeniu, strzegącym dostępu na teren lokalnego ośrodka sportowego.
7 czerwca, 10 dzień podróży. Wczesne popołudnie. Słoneczna poświata rozlewa się dookoła i tak głęboko przenika "włókna duszy”, tak raduje, że doświadczenia wczorajszego wieczoru jawią się dziś niczym igraszka dziecka wbiegającego w środek kałuży w strugach ciepłego, letniego deszczu.
Deszcz, przyprawa radości tej drogi. Jeszcze powróci...
O 15.30 wsiadam na rower i z “piskiem" nowych hamulców ruszam na asfalt.
Do Conques, jedziemy.
Do Conques!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz