Powtarzalność krajobrazu i monotonia postojów, - punkty, do których odnosiłem wyznaczony na wtorek, a liczony od Akwizgranu limit przejazdu. Czy warto o tym pisać?
Przeniosę nas od razu do Arles, - pomyślałem….
Jednak nie.
Przejazd przez - przyjmując podział ustalony niegdyś przez Juliusza Cezara, - dawną Galię Belgijską, dostarcza mi od lat niesłabnących wrażeń. Chwilami sam czuję się trochę Rzymianinem. Z domieszką krwi barbarzyńcy. Cywilizują mnie cele, ku którym zmierzam oraz rower. No i asfalt. Też robi różnicę.
Jadę. Ścieżka, z krótką przerwą pomiędzy St. Vith a Bastogne, toczy się nasypem dawnej linii kolejowej. Stałe krajobrazu: las, uprawne pola i łąki, na których pasie się bydło. Od drzew płynie przyjemny chłód, ale słońce coraz wyżej, już sięga zenitu i w końcu pali odkryte ramiona. Źle dobrałem ochronę. Zamiast oliwki dla bobasów (której nie wziąłem), próbuję nałożyć na skórę filtr („50”). Bez powodzenia. Skutki odczuję dopiero jutro...
Ale póki co, zachwyt mam przed sobą i piję go chciwie, jak wodę, której szybko ubywa, bo upał, a już za chwilę, za Bastogne, znowu wjadę w ruch uliczny…!
Po drodze mijam tonące w zieleni i skąpane w słońcu małe stacyjki, wąskie perony; gdzieś z boku - resztki torowiska. Jadę zgodnie z nieistniejącym rozkładem jazdy, czyli planowo. Przede mną jeszcze ponad 100 km...
200 km/dzień. Dużo to, czy mało?
200 km… Dziś, nie dystans jest wyzwaniem, ale bagaż, który śpi sobie spokojnie na tylnym kole, przypominając o swoim istnieniu na dziurach w asfalcie. I do końca wyprawy nic z niego nie ubędzie. Zabrałem ze sobą kilka gotowych posiłków. Wystarczy tylko zagotować wodę i już obiad gotowy.
Nic z tego, jest tak gorąco, że cały zestaw, podobnie jak mający mnie chronić przed słońcem filtr, powrócą nienaruszone do domu…
Jadę. Upał i dobry nastrój mnie nie odstępują, choć bywają chwile, kiedy zdaje mi się, że tylne koło zostaje jakby trochę w tyle, że nie nadąża... Zwłaszcza na podjazdach, które zmówiły się na mnie między Neufchâteau a Florenville. Na tym odcinku, to już właściwie tylko podjazdy. Na niektórych muszę zejść z roweru…
O 21 jestem już na kempingu La Rosière. Róże są piękne ale mają kolce. Psy ujadają, dzieci wyją, rodzice nawołują dzieci i psy. Nikt nikogo tu nie słucha. To nie wróży nic dobrego. Godzina 22. Na kemping wjeżdża transport z domkami. Jeden, drugi, trzeci…
Rozładunek trwa, pracują wyciągarki, klaksony i światła. Operacja „domek na kempingu” skończy się po północy. Nim to nastąpi, złożę namiot i przeniosę się pod patio, nad brzeg basenu. Tam ciszej, a pod daszkiem do snu wystarczy sam śpiwór i poduszka. Rano będzie mniej pakowania…
Rano? Budzik ustawiam na 4.40...
Wstanę o 5.
O 6 ruszę do Carignan, małej stacji już po stronie francuskiej.
Ps. Czy można zapomnieć taki dzień?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz