Rouen

Rouen

niedziela, 27 sierpnia 2023

Arles. Miasto.

Powiadają o mieście (przewodniki), że lubili przebywać tu rzymscy Cesarze. Dowody tego upodobania są tu dość liczne i dobrze zachowane: arena, amfiteatr, kryptoportyk, - żeby wymienić te trzy. Alyscamp - nekropolia, będzie tej obecności ostatnim i jakże wymownym świadectwem.


Arena. Mam na nią oko. Widzimy się. Jest olbrzymia. Otacza ją wysoka, trzypiętrowa trybuna na ok. 20k widzów. Rozwieszone tu i tam afisze zapowiadają szereg najbliższych wydarzeń: Noc Flamenco, Corrida.... Tak, tu, na południu Francji Tauromachia cieszy się nie mniejszym zainteresowaniem, niż w Hiszpanii. Starcia z bykami odbywają się wprawdzie wg wzorców lokalnych, prowansalskich, tzn. celem jest nie tyle zabicie byka, co zdjęcie zawieszonej na jego rogach kokardy, jednak i tu bywają terminy, w których zwierzęta traktuje się na sposób znany z aren Kastylii.


Obchodzę Arenę od zewnątrz, zaglądam w podcienie. Upał, choć jest dopiero godzina 10, zachęca do szukania cienia. Idę w stronę Notre-Dame-de-la-Major. Za chwilę kościół zostanie zamknięty, mam więc dużo szczęścia. Notre-Dame de la Maior, to romańsko-gotycka kolegiata, jeden z najstarszych kościołów Arles.


W Arles lubił też przebywać van Gogh. Choć jego pobyt trwał tu zaledwie 15 miesięcy, Artysta namalował tu ponad 300 swoich prac, w tym - zdaniem znawców i krytyki - „te” najważniejsze. Malując pola, słoneczniki, wiatraki, strzechy, kryte słomą i zwodzone mosty, upajając się słońcem i żywością kolorów, koił Vincent swoją tęsknotę za pejzażami Holandii.


Tuż za miastem jest kanał, a nad nim zwodzony most. Pierwszy z 11 na liczącym 30 km odcinku do Fos-sur-Mer. Obsługuje go pan Langlois. To przy nim zatrzymuje się Vincent i rozstawia sztalugi. Przez most przeprawia się dwukołowy zaprzęg. Wóz jest w połowie drogi. Wyraźna stąd sylwetka woźnicy odcina się od ciemnego tła wozu. Zmierzają na nasz brzeg. A tu, stojące po kolana w wodzie wieśniaczki robią pranie. Na pierwszym planie - całkiem blisko nas - na wpół zatopiona łódź. Za mostem rosną cyprysy.

Woda w kanale jest tak intensywnie niebieska, że zdaje się, że pranie nie może się udać po myśli kobiet…


Most de Langlois, wysadzony w czasie wojny przez wycofujące się wojska niemieckie, a później odrestaurowany, dziś nosi imię Vincenta. Należny artyście hołd wdzięczności, czy tylko marketing? Przecież wcześniej mieszkańcy słali do władz skargi na Vincenta. Petycję, w której oskarżali artystę o zakłócanie spokoju i domagali się wydalenia go z miasta, podpisali nawet jego „przyjaciele”...

Puenta, to chichot historii: galeria sztuki w Arles nie posiada ani jednego obrazu Artysty. Nawet szkicu ołówkiem...


Vincenta spotkam raz jeszcze wieczorem na tarasie Cafe la Nuit. Podobnie jak „na moście", na palecie dominować będą dwie barwy - wpadająca miejscami w granat - niebieska i intensywna, przechodzącą w odcień miodowy, żółcień. W liście do swojego brata, Theo, Vincent pisał: „Prawdziwi malarze nie malują rzeczy takimi jakie one są... oni malują je tak, jak je odczuwają”.

Jest wieczór, prawie noc. Plac tętni życiem, taras la Nuit tonie w żółtej poświacie lamp i, jak na obrazie Vincenta, jest niemal pusty…

Na granatowym niebie, jak wtedy, świecą gwiazdy. Na obrazie Vincenta gwuazdy wyglądają, jak małe monstrancje. Niebo głosi chwałę Stwórcy...

Zza pleców, gdzieś z bocznej uliczki płyną dźwięki żywej muzyki…

Męski, surowy, chrapliwy głos, i gitara. Noc flamenco. Idę tam, z trudem powstrzymując emocje…

Wystarczy...


Lubię tu być.

Nie piszą o tym w przewodniku, ale ja też lubię tu być. Dziś jeszcze o tym nie wiem, ale po powrocie do domu, - czy to w duchu czy w ciele, nie wiem, - będę tu wracał każdego dnia, powodowany jakimś dziwnym i przemożnym pragnieniem. Tęsknota. Jeszcze nie znam jej imienia. Wstawię ją do wazonu, oprawię w ramy. Ocalę...


Następnego dnia rano długo będę błądził w poszukiwaniu drogi do Saint-Giles. Miasto nie chciało mnie wypuścić. Czy to przez czerwoną kokardę, z którą tu przyjechałem, zawiązaną na kierownicy?












Vincent van Gogh: Taras kawiarni w nocy

Vincent van Gogh: Most Langlois w Arles



środa, 16 sierpnia 2023

Pociąg do Arles.

Transport roweru kolejami w Belgii podlega licznym ograniczeniom, a nadto w rejonie w którym się poruszam, czyli wschód-południe, siatka połączeń wymusza kilka przesiadek. Na (względnie) krótkim odcinku z Eupen do Betrix liczę ich aż 4(!), a z każdą związana jest niepewność miejsca w kolejnym pociągu...

Co do mnie, unikam sytuacji, w których przewoźnik już na wstępie zaznacza, że dla danego połączenia nie rekomenduje przewozu roweru, chociaż wg rozkładu jazdy, czyli w teorii, takowy jest możliwy. Nie chcę być odprawiony z peronu w Liege czy Namur tylko dlatego, że uległem pokusie skrócenia sobie czasu przejazdu, bo przecież nie drogi, przez Walonię, o kilka godzin…
Jakże inaczej pod tym względem ma się stan rzeczy we Francji...

Jadę. Podróż przez Francję rozpoczynam na malutkiej, podgranicznej stacji Carignan. Sedan, przesiadka w Reims, przesiadka w Paryżu. Tu zmieniam dworzec. Z Gare de l'Est na Gare de Lyon. Nie sposób przy tym nie przyjrzeć się postępowi prac przy Notre Dame. Poza masztami dźwigów z wysokości chodnika nie widać zbyt wiele. W końcu większość prac, którym z pewnością nie towarzyszy już taki zapał, jak budowniczym, którzy osiem wieków temu wznosili mury katedry, toczy się głównie na poziomie dachu. Jeszcze długo. Jeszcze nie w tym i zapewne, nie przyszłym roku.

Jadę. Pozdrawiam odwiedzane już wcześniej katedry w Troyes, Langres, Dijon, Chalon-sur-Saône, Autun, Saint-Etienne. Ostatnia przesiadka - Lyon.
Za oknem mignął Avignon, miejsce niesławnej (pamięci) niewoli papieskiej…

Wcześniej, jeszcze w Lyonie, Rodan przyjmuje do swojego łoża Saonę. W niektórych miejscach zda się, jakby rzeczni "kochankowie" zmęczeni nadmiarem miłości (asceta powie: trudami "pracy") chcieli od siebie odpocząć i przez jakiś czas płyną osobnym nurtem, by już za chwilę znowu wrócić do swych miłosnych „obowiązków". Tak będzie aż do Port-Saint-Louis-Du-Rhône, gdzie św. Ludwik, wcześniej przyjąwszy zamorski krzyż, wsiadł na okręt i wyprawił się na swoją pierwszą krucjatę.

I tak, trzeciego dnia od wyjazdu z Warszawy docieram do Arles, pierwszego z katedralnych miast na tegorocznej trasie. 
Dworzec. Wysiadam. W pierwszym odruchu chcę zawrócić: to nie ta stacja! To nie jest Arles! Na szczęście jest za późno: niski peron utrudnia podjętą w akcie paniki decyzję, wąskie drzwi zamykają się z trzaskiem, pociąg rusza…
Inaczej wyobrażałem sobie stację i dworzec jednego z ważniejszych miast południa, dawnej stolicy Królestwa Burgundów, w wiekach późniejszych - Prowansji, a tymczasem stoję na pustym peronie, przede mną niewielki budyneczek, zamiast windy - schody. Gdzie ja jestem? Z pociągu, oprócz towarzyszącej mi w przedziale pani, też z rowerem, z niewyobrażalnie i nieporęcznie skrępowanym bagażem, wysiadły zaledwie 2 osoby…
- Arles?
- Tak. Arles.
Jest 20. W drodze na kemping zakupy w małym sklepiku. Jeszcze otwarta i bulanżeria, i spożywczy. Bagietka, coś do picia, coś do bagietki. Jest 21, kiedy melduję się na kempingu. Recepcja. Bilecik na kwadrat nr 73. Rozstawiam namiot. Mam tu w planie dwa noclegi.

Dziś znowu bez kawy…
Za to, już jutro...



wtorek, 1 sierpnia 2023

Belgia. Przejazd przez Walonię i Ardeny.

Powtarzalność krajobrazu i monotonia postojów, - punkty, do których odnosiłem wyznaczony na wtorek, a liczony od Akwizgranu limit przejazdu. Czy warto o tym pisać?

Przeniosę nas od razu do Arles, - pomyślałem….
Jednak nie.
Przejazd przez - przyjmując podział ustalony niegdyś przez Juliusza Cezara, - dawną Galię Belgijską, dostarcza mi od lat niesłabnących wrażeń. Chwilami sam czuję się trochę Rzymianinem. Z domieszką krwi barbarzyńcy. Cywilizują mnie cele, ku którym zmierzam oraz rower. No i asfalt. Też robi różnicę.

Jadę. Ścieżka, z krótką przerwą pomiędzy St. Vith a Bastogne, toczy się nasypem dawnej linii kolejowej. Stałe krajobrazu: las, uprawne pola i łąki, na których pasie się bydło. Od drzew płynie przyjemny chłód, ale słońce coraz wyżej, już sięga zenitu i w końcu pali odkryte ramiona. Źle dobrałem ochronę. Zamiast oliwki dla bobasów (której nie wziąłem), próbuję nałożyć na skórę filtr („50”). Bez powodzenia. Skutki odczuję dopiero jutro...

Ale póki co, zachwyt mam przed sobą i piję go chciwie, jak wodę, której szybko ubywa, bo upał, a już za chwilę, za Bastogne, znowu wjadę w ruch uliczny…!
Po drodze mijam tonące w zieleni i skąpane w słońcu małe stacyjki, wąskie perony; gdzieś z boku - resztki torowiska. Jadę zgodnie z nieistniejącym rozkładem jazdy, czyli planowo. Przede mną jeszcze ponad 100 km...

200 km/dzień. Dużo to, czy mało?
200 km… Dziś, nie dystans jest wyzwaniem, ale bagaż, który śpi sobie spokojnie na tylnym kole, przypominając o swoim istnieniu na dziurach w asfalcie. I do końca wyprawy nic z niego nie ubędzie. Zabrałem ze sobą kilka gotowych posiłków. Wystarczy tylko zagotować wodę i już obiad gotowy.
Nic z tego, jest tak gorąco, że cały zestaw, podobnie jak mający mnie chronić przed słońcem filtr, powrócą nienaruszone do domu…

Jadę. Upał i dobry nastrój mnie nie odstępują, choć bywają chwile, kiedy zdaje mi się, że tylne koło zostaje jakby trochę w tyle, że nie nadąża... Zwłaszcza na podjazdach, które zmówiły się na mnie między Neufchâteau a Florenville. Na tym odcinku, to już właściwie tylko podjazdy. Na niektórych muszę zejść z roweru…

O 21 jestem już na kempingu La Rosière. Róże są piękne ale mają kolce. Psy ujadają, dzieci wyją, rodzice nawołują dzieci i psy. Nikt nikogo tu nie słucha. To nie wróży nic dobrego. Godzina 22. Na kemping wjeżdża transport z domkami. Jeden, drugi, trzeci…
Rozładunek trwa, pracują wyciągarki, klaksony i światła. Operacja „domek na kempingu” skończy się po północy. Nim to nastąpi, złożę namiot i przeniosę się pod patio, nad brzeg basenu. Tam ciszej, a pod daszkiem do snu wystarczy sam śpiwór i poduszka. Rano będzie mniej pakowania…
Rano? Budzik ustawiam na 4.40...
Wstanę o 5.
O 6 ruszę do Carignan, małej stacji już po stronie francuskiej.

Ps. Czy można zapomnieć taki dzień?