Justynie,
która odkryła dla mnie Wyspę.
Od czego zacząć i jak zacząć, kiedy to, co się (tam) rozpoczęło wciąż trwa?
Ciało wciąż jeszcze drży, palce skaczą nerwowo po klawiaturze, słowa zmieniają miejsce w zdaniu, a zdania...? Są jak ocean bijący z pasją i uporem o skalny brzeg - próbują (dokonać) niemożliwego…
Tak, wszelka próba opisania tego, w czym uczestniczyliśmy i co widzieliśmy - już po chwili staje się daremną.
Bo wszystko to jest już częścią czegoś innego. Bezkresny Ocean, skały, barwione światłem i tysiącem odcieni, atramentowa czerń nieba, nocą na drodze do latarni Créac’h. A także albatrosy, wiszące nad powierzchnią wody i wypatrujące pokarmu...
Tak, wiem. Nie zrobię tego. Nie opiszę na tym małym skrawku suchego lądu ani biegu zdarzeń ostatnich dni, biegu tak różnego od tego, co zaplanowaliśmy ani tego, czym karmiły się nasze zmysły.
(Ach, z jakąż łatwością duch ludzki omija rafy czasu i przenosi się dziś tam, skąd biegną przywołujące go dźwięki i obrazy. Tylko ciało jakieś takie powolne i niezdarne. Jednak niebawem i ono powróci tam, do tej "kołyski morza”).
Więc niech przemówią zdjęcia, bo przecież tyle ich!
A kiedy pytam samego siebie, czy wszystko, co widzieliśmy i w czym uczestniczyliśmy, czy nie było tylko snem jakim, jeden pozostaje żadnym zwątpieniem niezmącony dowód: cuda nieustannie towarzyszącej nam w drodze Opatrzności, tej Boskiej Sile i Mocy, spieszącej nam z pomocą w chwilach, a byliśmy tego pewni - beznadziejnych.
Od pierwszego, do ostatniego dnia wędrówki.
Z podziękowaniem Markowi i Joasi za wspólnie spędzone dni.
Na chwałę i cześć Trójcy Przenajświętszej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz