W (33) rocznicę pewnego zdarzenia.
Żonie.
Po krótkiej nocy (na kemping docieram grubo po 22) jak zły sen powtarza się scenariusz z wczorajszego poranka. Małe Déjà vu? Na prawdę?
- Ej, centrum dowodzenia, co jest z wami?!
Nie mogę wyjechać z miasta! Ale to nie jest zwykłe błądzenie, gdzie zamiast w lewo skręcasz w prawo lub jedziesz na wprost, zamiast się cofnąć.
Rozwiązanie zagadki ścieżki prowadzącej z kempingu na drogę do Montpellier nie trwało wprawdzie tak długo, jak wczoraj, ale w równym, a może i większym, co wczoraj stopniu było irytujące, a w pewnym momencie nawet krępujące. Przecież mam nawigację, więc jak?
- A bosman tylko zapiął płaszcz i zaklął: ech do…
A co do ścieżki, to była na wyciągnięcie ręki, na długość szprychy. Tym razem schowana za zaporą betonowych bloków - między dwoma pasami jezdni! Tyle, że wjazd na nią widoczny był dopiero na wysokości środka przejścia dla pieszych, na które z oczywistych względów się nie spieszyłem, bo nawigacja wyraźnie pokazywała: tout droit, tout droit…!
Więc jadę. Jadę nabrzeżem wzdłuż wąskiego kanału Rhône À Sète. Dwie godziny później jestem już na przedmieściach Montpellier. Gdzie i kiedy, nie wiem, może wczoraj albo jeszcze wcześniej gubię kluczyk od rowerowego zapięcia i teraz rozmawiam o tym ze sobą na głos, po bosmańsku.
- Bo ja z nad morza jestem…
W tej sytuacji, zamiast na kemping jadę prosto do katedry. Rower z bagażem (bez zapięcia) nie powinien być aż tak łatwym łupem, jak bez. Później, jadąc z kempingu, znajdę sklep i kupuję nowe zapięcie. Drugi z pary kluczyków zaszyję przezornie na dnie ostatniej z kieszeni. Czy zapamiętam, która to kieszeń?
Sobota, 19 czerwca, wczesne popołudnie. Na mieście ruch. Coś się szykuje. Tu i tam grupki przebierańców w tęczowych strojach i po zęby uzbrojone patrole policji. Od wjazdu na ulice Montpellier nawiguję już w trybie "jedź i parkuj”, skutkiem czego, dość nieoczekiwanie ląduję w parku na tarasie wzgórza, ponad dachami okolicznej zabudowy. Widać stąd także „fort Saint-Pierre”, jak potocznie nazywa się tu katedrę św. Piotra.
Katedra.
Chciałem, żeby jak Panna Młoda w dniu ślubu - z obliczem skrytym za welonem, była mi tajemnicą. Dlatego wcześniej nie oglądałem zdjęć, nie studiowałem jej przeszłości. Wszystko, co o niej wiedziałem, to że nie była katedrą z "urodzenia". Została wybrana kilka wieków później, kiedy z nieodległego Maguelone przeniesiono tu biskupstwo. A więc, Panna z Odzysku... i Arystokratka!
Katedra Saint-Pierre. Z zewnątrz rzeczywiście twierdza, podobna z urody do Cecylii w Albi, dziesięciokrotnie potężniejsza od Notre Dame de la Mer. Otoczona przez 4 wieże - baszty, przypomina Królową z partii szachów. Na razie wieże stoją nieporuszone, ale na dany znak gotowe będą odeprzeć każdy możliwy atak.
(Obłaskawiony wdziękami Panien z Północy Quasimodo daremnie będzie tu szukać śladów urody, do których tak się już przyzwyczaił...).
Fasada - flankowana dwoma wąskimi, cylindrycznymi wieżami i nakryta baldachimem "weranda”. Wejście do katedry gdzieś z boku, między dwoma kolejnymi przęsłami.
Transept - wąski, jak talia, albo ramiona złożone w geście zamyślenia. Południowe ramię transeptu zamyka kontrastujący z resztą muru portal z figurą Dziewicy, trzymającej na ręku Dzieciątko. Biel nieskazitelna, jakby przed chwilą wyszła z mlecznej kąpieli albo innej chanson. Scena ukoronowania na pasie fryzu dopełnia całości. Historycznie, transept i zamykający nawę chór z pięcioboczną absydą pochodzą z XVIII wieku, a kolejne sto lat później zostały poddane jeszcze jednej przebudowie, tym razem w stylu neogotyckim.
Za progiem. Tu, jak gdzie indziej, nie tylko na północy, kamień zabiera nas wzwyż, ku światłu. Światło jest dyskretne. (Nie bój się spojrzeń, nikt nas nie zobaczy). Jest go dokładnie tyle, ile zmieści się pod zamkniętą powieką dachu.
Kruchta i organy. Przez wąskie przeźrocza wieżyczki (patrz - tam, po prawej stronie) przeciska się żółte światło. Słychać kroki wchodzącego po stopniach organisty. Kroki cichną, gaśnie światło. Jest Suita. To pewne, że Boelmann napisał swoje dzieło dla takich właśnie, jak to miejsce i chwili.
Wieczorem, po wizycie u Notre Dame des Tables (jakież pełne słodyczy wezwanie!) raz jeszcze przyjadę na wzgórze, z którego zobaczyłem Cię po raz pierwszy. Usiądę na pustej ławce i będę myślał o Twojej kruchości. I o trwaniu, które jest czymś więcej, niż przesypywane w klepsydrze ziarnka czasu.
I o kamiennych stągwiach, w których kiedyś woda stała się winem…
Nie bój się. Ucichły już armatnie wystrzały łobuzów od pana Hugues'a.
Nie bój się.