kiedy stałem w przedsionku malutkiego kościoła w La Bastide-Puylaurent, oczekując końca tej ulewy;
I już wiem, że tym jednym zerwaniem chmury znowu będę musiał wprowadzić korektę do ustalonych wcześniej planów.
Sobotnie popołudnie, wigilia Bożego Ciała. Stoję w przedsionku malutkiego, jak tabernakulum kościoła i patrzę, jak szala decyzji powoli napełnia się wodą i przeważa…
I tak oto dwa kataklizmy: pogodowy i drugi, strajk francuskich kolei (to już kolejny raz w odstępie dwóch lat!) wymuszają zmianę trasy. Tym razem odcinam najbardziej na południe wysunięte cele - Carcassonne, Narbonne i Tuluzę.
Deszcz tego roku da się we znaki jeszcze kilka razy, ale o tym już było...
Auvergne. Owernia. Tu dojrzewają przepyszne Salers, Fourme d’Ambert, Bleu d’Auvergne, Cantal... I trzeba naprawdę niewiele: kawałek świeżej bagietki, odrobiny masła i już wieczór zamienia się w kolację na 4 sery...
Na przeciw kościoła sklep, a w nim wszystko, czego potrzeba na kolację i jutrzejsze, świąteczne śniadanie. A i kemping jest całkiem blisko. Cichy, spokojny, z dobrą bazą.
Ale teraz wciąż jeszcze stoję w pobliżu wezbranego nurtu Allier, najdłuższego z dopływów Loary po jej lewej stronie (ich wody zmieszają się 500 km dalej, w pobliżu Nevers). Jeśli nic się nie zmieni, będę musiał zamienić rower na tratwę ale wtedy popłynąłbym na północ, a to przecież nie mój kierunek. Nie w tym roku. A w głowie to niedorzeczne pytanie: gdzie byłbym teraz, gdyby…?
Pytanie... Trzeba je zapomnieć. Jak najszybciej. Jak dzisiejszą pogodę.
Ale do Carcassonne i Tuluzy pojadę.
Obiecuję.
Wam, którzy podróżujecie ze mną...