Rouen

Rouen

środa, 20 marca 2024

Once upon a time... w Carcassonne...

Środa, 21 czerwca 2023.

Poranek. Niebo nad Twierdzą pozszywane z granatowo-szarych łat. Zanosi się na deszcz. Słońce odeszło razem z oblegającymi miasto wojskami Karola…



Dziś, kiedy przypominam sobie tamten moment, moment decyzji, aż przystaję. Tak, chciałem poddać to wejście. Nie jestem miłośnikiem fortyfikacji, a na dodatek muszę się tam wspiąć z całym dobytkiem. No, i ta pogoda... Okrążam wzgórze, już żegnam się z miastem. Jednak robię to w sposób mało przekonujący. Jak ktoś, kto szuka słabego punktu w zbyt pochopnie podjętej decyzji.

W końcu jest! Słońce!


Staję przed pierwszą linią umocnień. Brama. Pilnuje jej wykuta w kamieniu kobieca postać (to Carcas). Według legendy to właśnie imię dowodzącej obroną twierdzy niewiasty i dźwięki trąb (sonne), żegnające zniechęcone 5 lat trwającym oblężeniem wojska Karola Wielkiego, złożyły się na późniejszą nazwę miasta - Carcassonne...

Tyle legenda.

Mijam bramę drugiej linii obwarowań i oto jestem.


Słońce wlewa się w wąskie uliczki. Miasteczko żyje turystami i z turystów. Na każdym kroku i rogu, w każdym zaułku - sklepik z pamiątkami lub restauracja.

Kiedy dotrę do katedry, niebo rozpogodzi się i tylko lśniący jeszcze miejscami od deszczu bruk wąskich uliczek przypomni mi poranne wahanie...

Omijam wewnętrzny zamek z donżonem. Tam wejście jest płatne, jednak mój czas jest cenniejszy, niż pieniądz. Skręcam gwałtownie w lewo, mijam kolejną bramę i staję na obszernym dziedzińcu, na wprost dawnej katedry św. Nazariusza.

Przed wejściem nie mogę oprzeć się pokusie i zjadam dla mnie tylko usmażony naleśnik. Zasłużyłem. To pierwszy z dwóch, jakie tu dziś zjem. Ten jest z bekonem, serem i jajkiem. Zdejmuję plecak. Siadam na kamiennej ławeczce. Naleśnik rozpływa się w ustach!


Wchodzę do katedry… (o czym w kolejnym wpisie).


Po wyjściu - kolejny naleśnik. Tym razem - z czekoladą. Ławeczka, którą sobie upatrzyłem już zajęta, więc idę do następnej. Telefon.

- Czy to ja, czy do mnie? Nie pamiętam już, bo tak stojąc na granicy światła i cienia nagle zaczynam odczuwać nieznośną lekkość. Jednak nie jest to lekkość ani myśli ani podniebienia! Mrok przed oczyma. Szum w uszach...

- Plecak! Gdzie jest plecak (w którym było wszystko: wczoraj i jutro, podróżne centrum zarządzania czasem, bilety oraz inne drobiazgi)?

Rozglądam się w okół.

- Gdzie ja go podziałem! Kto mi go zdjął z pleców?

Strach ma wielkie oczy ale strata jest zbyt wielka, żebym chciał się z nią (choć czuję, że i na to jestem gotowy) ot tak, pogodzić.

- Już wiem! Postawiłem go za ławką, do której się przymierzałem, po czym sam stanąłem w kolejce po naleśnik!

- Niestety, nie ma! Wypytuję siedzących na moim miejscu turystów. Nikt nie widział. Pani od naleśników kieruje mnie do informacji turystycznej.

Pani w informacji nic nie wie ale serdecznie mi współczuje i rzuca ostatnie koło ratunkowe - telefon na posterunek miejscowej żandarmerii. Może tam coś wiedzą…

Przysłuchując się rozmowie, w pewnym momencie już bardziej z mowy ciała niż słów wnoszę, że plecak się odnalazł. I że czeka na mnie na posterunku! Ktoś rzeczywiście uznał go za zgubę (?) i tam odniósł. Ale jak? Kiedy? Nie wiem.

Pędzę na posterunek i skruszony szykuję się na (nie pierwsze już) pouczenie, że tu, we Francji nie wolno pozostawiać bagażu bez nadzoru!

Tym razem obędzie się bez nauk. Ktoś z personelu, rozmawiając jednocześnie przez telefon, drugą ręką podaje mi plecak…

I wtedy dociera do mnie, że gdzieś tam, na dziedzińcu przed katedrą zostawiłem rower z bagażem…


Do dziś nie daje mi spokoju myśl, że cała ta historia mogła nie wydarzyć się naprawdę!

I że nikt nie mógł opowiedzieć jej lepiej, niż spotkany na dziedzińcu katedry trubadur...











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz